Omawiamy minioną odsłonę Le Guess Who. W drugiej i ostatniej części relacji zahaczamy o Nowy Jork, RPA, Tennessee i Turcję. Z Utrechtu Natalia Skoczylas.
Le Guess Who bardzo świadomie podchodzi do programowania, dzięki czemu proporcja kobiet, osób LGBTQ, przedstawicieli różnych grup etnicznych i narodowości z roku na rok jest coraz rozsądniejsza. Widziałam na scenach wiele fenomenalnych kobiet, grających wszelkiego rodzaju dźwięki – od Cate Le Bon with Drinks, przez peruwiańską artystkę Marię Chavez eksperymentującą z gramofonami, po Katey Red, która przywiozła klasyczny bounce i profesjonalne twerki. Wszystkie te występy były znakomite w swojej randze i estetyce.
Nie brakowało też niebywałych performansów przygotowanych przez czarnoskórych artystów – i tu chciałabym wymienić trzy z najlepszych tegorocznych koncertów.
Yves Tumor. Kilka miesięcy temu postanowiłam spędzić swoje urodziny na koncercie Death Grips w Berlinie – koncert był wyprzedany tygodnie przed terminem, więc względnie duża sala kompletnie została zapełniona. Nowojorczycy wyszli na scenę skandalicznie spóźnieni, ale jak zaczęli, nie zatrzymali się do końca. Nie był to może najlepszy koncert, jednak atmosfera, w której się odbywał, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Prawdziwie undegroundowe przeżycie – ciemna sala, nieustający hałas, agresywne bity, surowa energia.
Yves Tumor miał podobną otoczkę: ciemny, długi jak rękaw klub, schowany pod utrechcką ulicą, a na jego końcu mała scena otoczona nieznikającą chmurą dymu, i gdzieś na niej, chociaż częściej wśród tłumu, Yves sam z mikrofonem naparzał do bitów, które sam włączył na początku, aż się skończyły. Mimo że udało mi się zdobyć miejsce tuż przy scenie, widziałam go zaledwie kilka razy – burza kręconych włosów, w czerwonych lateksowych spodniach, naga klata, dziwne okulary. Yves ma wszystko, czego poszukuje wyrobiona publiczność: muzycznie transgresywny i wyzywający, subwersywny w wyborze kostiumów i otaczającej go aury. Przekraczający sztywne granice myślenia o płciach i podziałach społeczny. Eksperymentalny, ale przy okazji jego najnowszego albumu, Safe in the Hands of Love, zaskakująco dostępny. Miałam trudności ze słuchaniem Serpent Music, w tym roku jednak udało mu się znaleźć złoty środek: pomiędzy klaustrofobiczną ciemnością klubowej muzyki i pulsujących bitów i automatycznych perkusji, eksperymentalnymi, połamanymi strukturami i bardziej przewidywalnymi elementami piosenek.
Ciemny, zadymiony klub gdzieś pod ulicami miasta wydawał się doskonałym otoczeniem dla tej muzyki: jego bardziej przytłaczające elementy były fizycznie odczuwalne (przyznaję, że miałam momenty, kiedy chciałam wyjść, bo czułam się zagrożona – tą nieustającą muzyką, nieprzeniknioną ciemnością i nieznikającą chmurą dymu), świetnie wpisując się w trudne tematy opresji i dyskryminacji, społecznych niesprawiedliwości, jakie słychać na tym albumie. Skoro ludzie odczuwają te emocje, chodząc w świetle dnia dziennego po ulicach miast, w których się wychowali, reszta z nas powinna mieć przynajmniej tego namiastkę. Te przytłaczające, trudne momenty przeplatały oczyszczające chwile ekstatycznego tańca. Wszystkie te wybory świadczą o ogromnej świadomości i wrażliwości Amerykanina, który reżyseruje swoje koncerty jak prawdziwe, fizycznie odczuwalne performanse.
Ciemność się nie skończyła, Yves zniknął, równie tajemniczo jak się pojawił.
Innym niebywałym przeżyciem był koncert Sibusile Xaba, który podobnie zdecydował się na nieustający strumień muzyki, wypływający z jego gitary, jako tło dla niebywałego śpiewu. Nie potrafię dobrze opisać tego, czym jest styl śpiewania i grania Sibusile. W warstwie muzycznej na pewno słyszalne są nuty tradycyjnego grania z RPA, jego ojczyzny, ale też południowoamerykańskie rytmy i wolna, jazzowa energia. Trochę jak strumień świadomości – jako niebywale utalentowany muzyk Sibusile siadł i prządł dla nas historie, czasami uzupełnione tekstami, czasem wolnym, improwizowanym śpiewem. Jeśli jakąkolwiek muzykę można nazwać storytellingiem, to to właśnie wpisywałoby się do tej kategorii. Przecudne.
Rewelacyjnie wypadł też duet Faka – pobratymcy Sibusile, którzy eksplorują inne terytoria tożsamości i kulturowej przynależności. Jako performatywny dwuosobowy ruch społeczny są zaangażowani w szukanie odpowiedzi na pytania dotyczące bycia czarnoskórą osobą queer. Najciekawszym elementem tego występu była ciągła transformacja jednego/jednej z muzyków/muzyczek na scenie – nie wiem, czy był/a to Fela, czy Desire – który/a wyszedł na nią ubrany w czerwoną suknie i perukę, wyglądając ultrakobieco, i stopniowo porzucał/a kolejne elementy stroju. Rezultat był taki, że pod koniec koncertu wciąż widziałam na scenie bardzo kobiecą postać, chociaż brakowało już większości rekwizytów, które to wrażenie początkowo budowały. Fantastyczny sposób na poruszenie kwestii społecznych barier, podziałów i uprzedzeń. Spektakl ten rozgrywał się na tle uzachodnionego gqom, czyli afrykańskiej wersji muzyki house, hipnotycznej i pulsującej nieprzepartym rytmem.
Na wyróżnienia zasłużyła też Lucrecia Dalt, która zabrała na w fascynującą podróż w jej eksperymentalny świat muzyczny. Nowojorska artystka jest niezwykle zdolna w bardzo umiejętnym budowaniu napięcia i atmosfery, włączając w to melorecytację i elementy śpiewu w idealnych momentach. To był jeden z tych nieprzerwanych występów, w które wchodziło się w całości, jak w trans.
Wreszcie nie sposób nie wspomnieć koncertu Cüneyta Sepetçi, który niemalże nie odkładał od ust klarnetu i gdy koncert dobiegł końca, zmusił organizatorów do jego przedłużenia. Energia na sali była niesamowita – te anatolijskie, weselne brzmienia, połączone z popowo brzmiącym keyboardem, doprowadziły tłum do ekstazy. Niepozorne zestawienie starszego pana z wąsem, w tanim garniturze, i młodziaka w adidasach i rurkach, grającego weselne melodie, okazał się jednym z najciekawszych przeżyć Le Guess Who.
Mogłabym o tej edycji LGW pisać bez końca, tak wiele się na nim wydarzyło. Zostawiam wam jednak zanurkowanie w programie i przygotowanie się na następny rok. Na pewno będzie warto.