Elastyczność, zróżnicowanie, rozbudowanie. Oraz polityczna mądrość. Jestem wielką fanką tego, co organizatorzy Le Guess Who przygotowują dla swojej publiczności co roku.
Jestem wielką fanką tego, co organizatorzy Le Guess Who przygotowują dla swojej publiczności co roku. Tego, że format jest elastyczny. Tego, że treść i kierunki geograficzne są zróżnicowane, bez podważania konceptu stojącego za tym festiwalem. Tego, że program co roku rozbudowuje się i coraz trudniej jest mi nadążać za wszystkimi atrakcjami. I tego, że jak na wydarzenie muzyczne, to akurat wydaje się wybitnie mądre politycznie.
Skąd to przekonanie? Ano obserwuję już od kilku lat, jak troskliwe kuratorstwo programu wydarzenia przekuwa się na międzykulturowy, międzyreligijny, międzykontynentalny dialog. Chyba najpiękniejszym ze wszystkich przykładem tego zabiegu było zaproszenie Ustada Saami do jednego z protestanckich kościołów Utrechtu podczas tegorocznej edycji. W tej świętej, pozbawionej jednak katolickiego symbolizmu – bez krzyży czy obrazów – przestrzeni, w miejscu ołtarza ustawiono małą scenę, na której grupa mężczyzn siedzących po turecku grała tradycyjną muzykę Pakistanu, khayal. Uczucie kompletnego zaburzenia granic, pomieszania granic, kultur, tradycji, estetyk, światów, i egzaltacja związana z możliwością przeżycia takiej fuzji na własnej skórze, była nieopisana. Kościół jako architektoniczna manifestacja ludzkiej świetności, goszczący w swoich przyjaznych murach inny jej przykład. To, że w czasach, kiedy „zachodnie” wojska mordują islamskie rodziny na Bliskim Wschodzie, a radykalni muzułmanie szukają sposobów na zlikwidowanie „wrogich” religii i kultur, w poszarpanym religijnymi wojnami XXI wieku (jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi), fuzja tych pozornie wrogich światów pokazuje sceptykom, że ludzkość stać na konstruktywny dialog, i że łączy nas więcej niż dzieli. Muzyka jest jednym z najlepszych przykładów narzędzi do budowania porozumień ponad podziałami – przeżywanie dźwięku, szczególnie takiego, który pochodzi z zupełnie innej kultury, operuje inną skalą, posługuje się inaczej brzmiącymi instrumentami. Egzotyka i piękno tego dyskursywnego, medytatywnego koncertu była nieopisana – Ustad Saami, który przez większość swojego życia studiował ten ginący gatunek muzyki, dyrygował resztą zespołu, który na zaproszenie dołączał do śpiewu.
Inną ważną, konsekwentną decyzją organizatorów jest pokazywanie całego spektrum muzyki tworzonej przez nie białych artystów – program reprezentuje muzykę Azji, Afryki, obu Ameryk, znajdując przykłady wszystkich gatunków i orientacji w nieoczywistych miejscach. Podoba mi się to upodobanie do szukania eklektycznych, odważnych mieszanek – jak Minyo Crusaders, zespół z Japonii, który miesza tradycyjną szkołę japońskiej piosenki Minyo z dźwiękami z południowej i centralnej Ameryki: sambą, cumbią, reggae, ska, etiopskimi rytmami, ale też swingiem czy jazzem. Dla specjalistów muzyki afrykańskiej czy łacińskiej ich koncert to okazja na analizowanie skomplikowanych, muzycznych kolaży. Wyróżniają się oni lekkością atmosfery, radością promieniejącą z muzyków, no i przede wszystkim naprawdę imponująco zgrabnie prowadzonym dialogiem pomiędzy pozornie baaardzo odległymi kulturami. Kolejny przykład na artystyczne mediacje i polityczny megapotencjał Le Guess Who.
No i w końcu pojawiła się na jednej ze scen bohaterka współczesnego jazzu – Angel Bat Dawid, która wypełnia genderową lukę w swoim gatunku. Niewiele jest znanych artystek jazzowych na scenach festiwali, wydaje się jednak, że Utrecht zaczyna powoli trzymać rękę i na tym pulsie. Nie widziałam co prawda jej koncertu w Tivoli, ale miałam okazję wpaść na jej zespół podczas niedzielnego spaceru po mieście, gdzie jammowali oni przed jednym ze sklepów z płytami. Fantastyczny, funkowo-jazzowy klimat tego spontanicznego koncertu zawładnął spokojną uliczką, i wszyscy, starsi i maluczcy, poddaliśmy się jego mocy. Było to zaskakująco odpowiednie zwieńczenie mojej podróży po lokalnych muzeach, których wystawy od dwóch lat dostępne są za darmo dla uczestników festiwalu (wraz z dodatkowym programem) – akurat wyszłam z wystawy zawierającej wideo “Funk Lessons” z 1983 roku, w którym są fragmenty lekcji tańca połączone z wypowiedziami nauczycielki o politycznym potencjale funku jako wspólnego przeżycia, czy o tym, jak muzyka stworzona przez czarnoskórych artystów zostaje przetworzona i przejęta przez białe grupy – i jak odnoszą one sukcesy bez wystarczającego wyjaśnienia jej źródła. Znalezienie się w nagle w centrum wydarzenia, które idealnie obrazowało to, co właśnie widziałam w kontekście galerii sztuki, było idealnym zbiegiem okoliczności. Znów mogłam odczuć na własnej skórze coś o bardzo wyraźnie politycznym potencjale.
Może jeszcze na zakończenie bodajże najbardziej egzotyczna transformacja, jaką pamiętam z Le Guess Who – Jah Shaka Sound System, który zajął scenę po takim sobie występie The Bug (który tego wieczora jakoś nieskładnie budował napięcie i trzymał nas w ruchu) i przemienił ją w autentyczną dubową przestrzeń – flagi i głośniki na całej sali, a w środku zwykle czystego Tivoli kłębił się tłum tańczący, palący lolki i rozrzucający butelki dookoła. Niespotykane widoki w bardzo poukładanych salach holenderskich. Muzyka oporu, która wywołuje bunt i jednoczy.