Koncert Gorillaz był karnawałowym doświadczeniem, z paradą artystów, kolorowym chórem, świetnymi wizualizacjami i pełnym energii Albarnem na czele.
Fajnie, że Damon Albarn przestał ukrywać się przed publicznością i jego koncerty z Gorillaz od dłuższego czasu wróciły do normy – wirtualne postaci nie odniosły oczekiwanych skutków, w Japonii ich występ zza kurtyn prawie dekadę temu wywołał falę reklamacji. Kontakt z zespołem i możliwość jego zobaczenia, chyba że jest to DJ techno, jest konieczny do dopełnienia relacji. Tym bardziej, kiedy mamy do czynienia z tak spektakularnym, gigantycznym ansamblem, prowadzonym przez jednego z najlepszych alternatywnych muzyków tej planety. W Gdyni Gorillaz byli w pełnej chwale – ze sporym zestawem fantastycznych wokalistów w chórze, z całym karawanem współpracowników.
Co więcej, trudno oprzeć się wrażeniu, że Gorillaz kolonizują festiwal. Na głównej scenie jest tego samego dnia Kali Uchis, z którą Albarn pracował przy jej debiutanckim albumie, w namiocie Vince Staples, który pojawił się na wcześniejszej płycie Gorillaz, a w drugim namiocie mamy Little Simz, która za kilka godzin pojawi się też na głównej scenie. Program dnia jest zawłaszczony przez orbitujących wokół projektu artystów. Nie mówiąc już o tym, jak doskonale koncerty Gorillaz pokazują ewolucję masowych wydarzeń alternatywnych – kiedy 12 lat temu zaczynało się jeździć na festiwale, hip-hop wciąż był dość offowy, nie mówiąc już o metalu czy folku, które coraz prężniej wchodziły na muzyczne salony po 2010 roku. Teraz główne imprezy mają hiphopowców wielkimi literami na swoich plakatach, a w namiotach spory tłum cieszy się brutalnym graniem takich zespołów jak Furia czy Dead Cross. Gorillaz nie rozciągają swojej estetyki aż tak szeroko, ale jest to zgromadzenie doprawdy ciekawych wpływów – funkowa dynamika, mnóstwo hip-hopu, punkowe riffy, discowe rytmy, elektronika, a do tego anime i algorytmy.
Zostaliśmy obsypani deszczem hitów prezentujących każdy etap historii zespołu – zaczęło się bardzo blurowym uderzeniem – krótkie, energetyczne, punkowe „M1 A1” ozdobione wyświetlanymi tekstami karaoke, a po nich nastąpiły bardziej taneczne, nawiązujące do lat 80-tych rytmy: „Tranz”. W drugiej połowie koncertu przewinęła się przez scenę cała plejada gości – Peven Everett zajrzał dwa razy, z okazji funkującego, bombastycznego „Strobelite” i syntezatorowego szlagieru „Stylo” z teledyskiem w tle. Obok obecnego w Gdyni Jamiego Principle’a zarapował nagrany na video Snoop Dogg przy „Hollywood”, pojawiła się bezkonkurencyjna Little Simz przy okazji „Garage Palace”. Wreszcie na koniec mieliśmy spektakularny tryptyk” „Feel Good Inc”, „Dirty Harry” z Bootie Brownem osobiście i Dela przy obowiązkowym zamknięciu – „Clint Eastwood”. Na szczęście nie spadł ze sceny. To była prawdziwa gratka dla gigantycznego tłumu, który spłynął tego wieczora na lotnisko. Nie zapomnę też gigantycznej chmury kurzu, którą pozostawiła po sobie rozpierzchająca się po dzikim tańcu publiczność. I dziesięciolatka, który tańcował obok mnie i znał wszystkie teksty zespołu. Świetna robota, Damonie i spółko.