W jednej z ważniejszych instytucji kulturalnych w Berlinie trwa w najlepsze „festiwal”, czy raczej cykl spotkań z kulturą Czarnego Atlantyku, Wassermusik.
Spotkań z muzyką, filmem i konferencji na temat powiązań kulturowych pomiędzy Afryką a Europą i Amerykami oraz wpływem różnych gatunków muzycznych na współczesny dźwięk. Jest to kontynuacja tematu, z którym HKW mierzyła się 15 lat temu, nawiązując w swoim programie do książki Paula Gilroya, The Black Atlantic: Modernity and Double Consciousness.
Decyzja o wzięciu tych zagadnień na warsztat przychodzi w ciekawym okresie: Berlin, być może i szerzej Niemcy, coraz uważniej przygląda się swojej kolonialnej historii i chce na ten temat rozmawiać. Widać ogromne zainteresowanie sztuką, która nie jest biała – jak chociażby na ostatnim Biennale, na wiele sposobów pokazującym problemy niewolnictwa, nieobecności osób o innych kolorach skóry w mainstreamowej sztuce, ciągnącej się i transformującej eksploatacji czarnych ciał. W tym samym czasie GoldLink wydaje swój nowy album Diaspora, który w fantastyczny sposób zbiera tradycje afrykańskich mieszkańców Północnej Ameryki – porusza współczesne problemy, z którymi mierzy się ta „diaspora”, używając pluralistycznego języka kulturowego. Zainteresowanie estetyczną różnorodnością, eksploracja tradycji i otwieranie nowego dyskursu, mierzącego się nie tylko z kolonialnymi tematami, ale też dynamiką istniejącą w obrębie różnych subkultur (jak chociażby reggaeton, który zaczynają przejmować lesbijki i feministki) są coraz częściej poruszane na różnych kulturalnych, politycznych i społecznych forach. Wygląda na to, że przyglądamy się przełomowemu okresowi, w którym uniwersalistyczne pociągi XX wieku zastępuje się wielogłosem. Na niedzielnym koncercie Angelique Kidjo wyraziła to najbardziej dosłownie: nie upierajmy się przy jednorodności. Przestańmy się nienawidzić. Jesteśmy różni i powinniśmy to celebrować.
Brałam jak do tej pory udział w trzech wassermusikowych wieczorach. Pierwszy prezentował brzmienia brazylijskie, drugi połączył amerykańską, nowoczesną interpretację tradycji Gullah, trzeci z kolei postawił na piedestale silne kobiety, które żonglują gatunkami i zmieniają ich znaczenia. Każdy był wyjątkowy. Milton Nascimento, uznawany za jednego z najważniejszych żyjących muzyków Brazylii, wypadł tamtej nocy wybitnie blado – nie chcę snuć tutaj teorii spiskowych, być może on sam decyduje się wciąż grać, ale wyglądało to bardzo stereotypowo: świetny zespół i starszy pan, który nie ma siły stać, i którego trzeba eskortować za scenę w połowie koncertu na dłuższą przerwę. I głos, który nijak się ma do tego, co słychać na jego płytach. Sytuację ratował głównie młody gitarzysta, który przejmował wokale – miał fantastyczny, bossanowowy styl śpiewania. Za to poprzedzająca ten występ Luedji Luna zagrała pięknie – muzyka, którą tworzy, czerpie z wielu tradycji jazzu ze środkowej i południowej Ameryki, słychać w niej echa Kuby i Brazylii. Jest w niej leniwy spokój bossa novy, rytmika samby i elementy brazylijskiego pernambuco, granego na tradycyjnym brazylijskim afoxé. Ten skomplikowany muzyczny krajobraz kojarzy się ze spowolnionym rytmem niedzielnego popołudnia, Kydryński leci w Trójce. Ale dla tych, którzy rozumieją portugalski, otwiera się perspektywa poetycznego podejmowania tematów feminizmu, rasizmu, ekonomicznych nierówności, kolonialnych pozostałości i innych problemów, z jakimi Brazylia się mierzy. Niewinnie brzmiąca, niezwykle polityczna muzyka.
Innym razem – Ranky Tanky i Nelida Karr – bardzo ciekawe połączenie stylów. Nelida Karr z Gwinei Równikowej zaprezentowała swoją interpretację najróżniejszych czarnych tradycji muzycznych: solidne jazzowe podłoże (gitara, bas, klawisze), równikowe perkusje, których nazwy nie sposób jest odnaleźć na google (polecam zobaczyć jej koncerty na youtubie, często widać ten instrument, jak ogromny, wydrążony pień, na którym perkusista dał tak niebywały popis solowy, że Berghain się chowa), i cała paleta afrykańskich gatunków muzycznych, których nie potrafię odcyfrować. Nelida, niespełna trzydziestoletnia artystka, jest fantastyczną wokalistką, inspirującą postacią, której pozytywne przesłania wypełniały czas między utworami, i niebywałą gitarzystką.
Ranky Tanky zajęli po niej scenę z amerykańską pewnością siebie – dużo opowiadania historii, bardzo ciekawe narracje prezentujące ich utwory, dzięki których dowiedzieliśmy się, że „You gotta move”, zinterpretowane w latach sześćdziesiątych przez Rolling Stones, to jedna z tradycyjnych piosenek Czarnoskórych Amerykanów, duchowy przewodnik przez ciężkie czasy. Wiele utworów z ich płyt (bo niedawno wyszedł ich drugi album, Good Time) to nowe wersje tradycyjnych piosenek kreolskich – na przykład „Turtle Dove”, kołysanka śpiewana dzieciom, ale też „wolny kawałek” do bliskiego tańczenia wśród par. Ten młody zespół z Południowej Karoliny bardzo umiejętnie łączy najróżniejsze tradycje czarnej muzyki, która dotarła i kwitła w Stanach Zjednoczonych, prezentując je w energetycznej, pozytywnej formie – opowiadają one jedne z najtrudniejszych historii ludzkości i są najlepszym przykładem niebywałej artystycznej płodności i wytrwałości tej ogromnej, zróżnicowanej populacji, która dzięki dialogowi kultur i kreatywnej energii przetrwała niewyobrażalne trudności i przejęła świat muzyki.
Wreszcie Chocolate Remix i Angelique Kidjo – zaskakująca, ale ciekawa mieszanka. Chocolate Remix to argentyńska rewolucja muzyczna. Jako kobieta i lesbijka Romina aka Choco wzięła na warsztat jeden z gatunków najbardziej wrogich temu, kim jest: reggaeton to ultramaczystowska, mizoginistyczna, seksistowska i homofobiczna muzyka z Południowej Ameryki. A Romina śpiewa o mordowanych przez swoich partnerów kobietach w Argentynie, ale też o seksualności i o tym, jak to kobiety wolą „dobrze ułożone dwa palce” niż penisa. Jej estetyczne wybory są bezpośrednią konfrontacją z takimi „tradycjami” jak dembow – pochodzący z lat dziewięćdziesiątych rytm reggeatonowy, który po raz pierwszy pojawił się w homofobicznej piosence „Dem Bow”, nazywającą wszystko co nieheteronormatywne “bow”. Choco towarzyszył kobiecy zespół – spektakularna Elektra, królowa lesbijek w skórzanej uprzęży schowanej pod jeansowym kombinezonem, która śpiewała, rapowała i DJ-owała. I dwie tancerki, przebierające się w stroje głównie inspirowane estetyką sił porządkowych – odblaski i pomarańcze w klubowych krojach – twerkujące, tańczące perrero i inne „miejskie” style. Choco jest nie tylko świetną, agresywną, energetyczną piosenkarką i raperką, ale też świadomą artystką, która prowokacyjnie i radykalnie traktuje style muzyczne, w jakich dorastała: cumbia, samba, rap, dancehall.
Angelique Kidjo stanowiła piękny, estetyczny kontrast do Choco – bardziej tradycyjne brzmienia połączone z tym, co nazwała również afrykańskimi brzmieniami, zaadoptowanymi już szeroko przez muzyków na całym świecie: jazz, rock’n roll, funk. Na tym tle nawoływała do świętowania kulturowego bogactwa, do tolerancji i pluralizmu. Sama praktykuje ten pluralizm w swojej pracy z muzykami z całego świata – jej zespół składa się z Chilijczyka, Amerykanina, Polaka, Francuza, Senegalczyka, Nigeryjczyka… Co więcej, pod koniec koncertu zaprosiła na scenę dwie dziewczyny – jedną w ankarowym turbanie, drugą z zespołem downa, które zajęły jej miejsce (i to jak!), kiedy ona tańczyła z publicznością. A kiedy na tę scenę wróciła, zawołała dodatkowy tłum i ostatni utwór przekształcił się w spontaniczny karnawał, w którym goście na scenie wchodzili w taneczną polemikę z senegalskim perkusistą. Aż roiło się tam od niesamowitych tancerzy. Sama Angelique to kombinacja ogromnej energii, mądrości i talentów – jest niezrównaną tancerką, świetną wokalistką i charyzmatyczną postacią. Tłum, który od pierwszych minut Chocolate Remix coraz wyraźniej się ocieplał, pod koniec występu Kidjo nie chciał już w ogóle iść do domu.
I połowa publiczności to osoby dobrze po pięćdziesiątce. Świetni tancerze. Dużo dystansu. Te wieczory w HKW to naprawdę wyjątkowe sytuacje.