Koncert Dallas Acid i Billa Callahana w Admiralspalats w Berlinie oznaczał ogromną salę, prawie wyprzedaną, czerwone pluszowe siedzenia, na wpół zgaszone „świeczniki” na tarasach widokowych, i gigantyczny kryształowy żyrandol zwisający nad naszymi głowami.
Niezła oprawa dla wieczoru składającego się z dwóch teksańskich grup – new-age’owych brodaczy z bijącą (niesłyszalnie) w gong wokalistką czy bandą panów w koszulach w kratę. Ale udało się – właściwie to całe szczęście, że siedzieliśmy, bo koncert w całości trwał prawie trzy godziny. Starość powoli daje się we znaki.
Dallas Acid zagrali krótki, trzydziestominutowy set, który składał się z obowiązkowych syntezatorów i gongu. Wydaje mi się, że nie było na nim materiału z najnowszej płyty, którą nagrali z, wiadomo, Laraaji, raczej z ich wcześniejszej Spa Hunter, w którym monotonny, jednostajny wokal Lindy ma kluczową rolę („Arrive Without Leaving” to bezsłowna medytacja). Przygaszone, pulsujące syntezatory, odsyłające nas do lat siedemdziesiątych budowały fascynująco monotonną atmosferę, gong był niemalże niesłuchalny, wibrował lekko w tle. Pamiętam „Spa Hunter”, zaskakująco taneczną kompozycję jak na estetykę zespołu, przypominającą muzykę Serge’a Gainsbourga (na tyle taneczna, na ile to konieczne, z powtarzalnym, frywolnym elementem wokalnym). Połączenie śpiewu a’la Birkin ze światem Laraaji sprawdza się zaskakująco dobrze. Jestem też przekonana, że zabrzmiało „Highway 111”, zagrane jak na niezgrabnym, źle nastrojonym akordeonie. Nie jest to nagana – Dallas Acid to doświadczenie, bardziej niż muzyka. To jedno z tych sonicznych spotkań, które lubię przede wszystkim dzięki ich medytatywnej, repetytywnej jakości. Czego zresztą spodziewać się można od zespołu z taką nazwą?
Bill Callahan, znajomy Dallas Acid z Austin, zabrał nas w zupełnie inną podróż: opowieści o miłości, rodzinie, więziach, samotności, wolności, odpowiedzialności… Większa część występu była prezentacją materiału z najnowszego albumu artysty, Shepherd in a Sheepskin Vest, który ukazał się w tym roku, po pięciu latach przerwy. Płyta ta to powrót do prostych piosenek, poetyckich i ubranych w minimalistyczne instrumentarium amerykańskiego południowca – pachnące country kompozycje, jakże różne od tego, z czym zostawił nas ostatnio – dubujące, eksperymentalne, jazzujące, rozciągające się w czasie kompozycje z Have Fun with God. Teraz nie ma eksperymentu, jest sprawdzona formuła, z całą efektywnością, z jaką wiąże się gra na dwóch gitarach, basie i perkusji, z ekscentrycznymi, rzadkimi wybuchami noisów – w „Wild Wild Country”, „My Apocalypse” czy „Circles”, piosenkach o przemocy, o końcu, o bezsensie ludzkich poczynań i o Ameryce oczywiście. Bill Callahan trzyma rękę na politycznym i społecznym pulsie swojego kraju, pozostając krytycznym wobec establiszmentu, wojen, nierówności społecznych, złudzeniu amerykańskiego snu. Wszystko to wyśpiewane jego aksamitnym, głębokim głosem – była to moja pierwsza okazja zobaczenia go na żywo i przyznaję, że po ponad dziesięciu latach podążania za jego muzyką, czekałam na to pierwsze słowo z zapartym tchem. I zabrzmiał tak, jak na płycie. Ciarki. To dwugodzinne spotkanie, z nostalgicznymi powrotami do Smoga i do mojego ulubionego Sometimes I Wish we Were an Eagle, trzymało nas skupionych, rozmarzonych w tych pluszowych krzesłach. Rozeszliśmy się w błogim stanie ducha. Takich mądrych i wrażliwych opowiadaczy historii w burzliwych czasach nam trzeba.
I mam nadzieję, że Bill cieszy się znów słońcem w Teksasie, bo narzekał, że nie widzieli słońca na swojej europejskiej trasie.
Z Berlina Natalia Skoczylas