W kumulacji o numerze 33 przyglądamy się wytwórni Love & Beauty Music. I jedno jest pewne – współpraca na linii Polska – Dania jeszcze nigdy nie układała się tak smakowicie!

Kopenhaga zdecydowanie sprzyja polskim muzykom. Trudno zweryfikować, czy rzeczywiście działa tu klimat miasta, czy to po prostu zwyczajny zbieg okoliczności, ale od pewnego czasu bardzo wiele dobrego z polskim akcentem w tle spływa do nas właśnie ze stolicy Danii. Poza świetnym trębaczem Tomaszem Dąbrowskim, bardzo aktywną ostatnimi czasy postacią na scenie jazzowej jest Szymon Pimpon Gąsiorek, siła sprawcza powołanej do życia w listopadzie ubiegłego roku wytwórni Love & Beauty Music. Sama wytwórnia, jak często w podobnych przypadkach bywa, powstała z czysto pragmatycznych pobudek – by wydawać muzykę tworzoną przez jej twórcę oraz jego najbliższe otoczenie. I nie ma w tym absolutnie nic złego – przykład Lado ABC udowadnia, że takie kreatywne kumpelskie kolektywy są gwarantem zachowania „duszy” w muzyce. Na pierwszy, premierowy rzut duńsko-polska inicjatywa przygotowała dwa wydawnictwa, które ukazały się właściwie równocześnie.




AUTOR: The Love and Beauty Seekers
TYTUŁ: Żar
WYTWÓRNIA: Love & Beauty Music
WYDANE: 18 listopada 2016


Pierwszym z premierowych projektów jest album Żar autorstwa The Love and Beauty Seekers. To rozimprowizowane trio składa się z muzyków, których oprócz przyjaźni połączyła również muzyczna edukacja w tym samym kopenhaskim Rhythmic Music Conservatory. Szymon Gąsiorek (perkusja), Jędrzej Łagodziński (saksofon) i Franciszek Pospieszalski (kontrabas) spotykali się na scenie już w wielu konfiguracjach osobowych. Część z was może kojarzyć ich chociażby z sekstetu LOVE, koncertowego zespołu Pospieszalskiego czy projektu Tabula Rasa. Żar, mimo wielu wspólnych inicjatyw, jest płytowym debiutem TLABS. Album otwiera utwór „Yakuza”, stanowiący kontrabasowo-saksofonowy dwugłos, do którego dopiero po pewnym czasie dołącza perkusja. Otwarta struktura, jak w przypadku każdej z zebranych na albumie kompozycji, daje gigantyczne pole do popisu w trakcie występów live. Wytchnienie po odważnej inauguracji znajdziemy już w kolejnym na liście, płynącym niespiesznie „My family is on fire (part 3)”. W podobnym klimacie utrzymane są też kolejne kompozycje, dla których skuteczną przeciwwagę stawia pełne energii „Stop Wojnie”.

Co prawda nigdy nie byłem na wakacjach w Kołobrzegu, ale wnioskując po opowieściach babci, której zdarzało się zabawić tam na kilka tygodni w okresie letnim, aura jest prawdziwie sielska. I nie miałbym absolutnie nic przeciwko zestawowi plaża + koc + książka w towarzystwie utworu numer siedem na płycie, z widokiem na charakterystyczną bryłę latarni morskiej (ofc poza parawanowym sezonem!). W utworze tym pojawiają się też ukochane przeze mnie korgowe efekty, więc wracam do niego szczególnie często. Zdecydowany highlight albumu nadchodzi jednak chwilę później. Kompozycja „Skrzek” absolutnie nie ma sobie równych. Radosny feeling uzależnia i udziela się słuchaczowi nawet w deszczowe i szare dni. Od tego momentu emocje stopniowo opadają, co jednak wcale nie oznacza, że zaczyna się robić nudno – o nie! Najlepszym przykładem jest zamykające materiał, spokojne „Crickets”, w którym perkusja stwarza efekt wiejącego za oknem wiatru. Do tego lekko zblazowany saksofon i wibrujący głęboko kontrabas – klasa!

Słuchając po raz „nasty” materiału Żar, zupełnie nie mogę odżałować, że przegapiłem premierowe koncerty tria w Polsce. Tym bardziej głęboko wierzę, że panowie już wkrótce powrócą z równie ciekawymi muzycznymi inspiracjami. Bo o to, że przyniosą nam muzycznie jeszcze wiele dobrego, możemy być najzupełniej spokojni. W końcu trudno o lepszą recenzję ogromnego potencjału, jaki drzemie w The Love and Beauty Seekers niż ich długofalowa współpraca z yassowym wizjonerem, Jerzym Mazzollem. Stąd do jazzowego topu już naprawdę niedaleka droga.

NASZA OCENA: 7




AUTOR: Pimpono Ensemble
TYTUŁ: Hope Love Peace Faith
WYTWÓRNIA: Love & Beauty Music
WYDANE: 18 listopada 2016


Drugim listopadowym wydawnictwem inaugurującym działalność wytwórni Love & Beauty Music jest Hope Love Peace Faith grupy Pimpono Ensemble. Po nazwie nietrudno się domyślić, że w tym projekcie pierwsze skrzypce (choć na perkusji) gra Szymon Pimpon Gąsiorek. To w zasadzie The Love and Beauty Seekers rozszerzone do potęgi drugiej (plus dwa w porywach do trzech). Skład dopełnili tu równie utalentowani instrumentaliści z Polski, Danii i Norwegii. Zespół przesuwa granice improwizowanego jazzu jeszcze dalej niż TLABS, łącząc go z niejazzowymi elementami, jak typowo rockowy gitarowy wygrzew. Utwór „Don’t Grow Up” to pełen energii, choć bardzo niepozornie rozpoczynający się manifest młodości. Skandowane przez muzyków hasło „I will always be young!” w kontekście profesji, jaką się zajmują zyskuje dodatkowe znaczenie. Zawód muzyka wymaga młodości ducha i opóźnia naturalne procesy, praktycznie aż do zawieszenia instrumentu na kołku. Takich muzycznych manifestów jest w materiale więcej. Tytułowe „Hope Love Peace Faith” atakuje z siłą tsunami, a efekt ponownie wzmacniają wykrzykiwane hasła. Na drugim biegunie muzycznej palety emocji znajdziemy natomiast wyważone „No expectations”.

Od kiedy tylko pamiętam, rodzice zabierali mnie jako dziecko na festiwal jazzowy Złota Tarka. I właśnie takie dźwięki, jak otwierające utwór „Dziś upiję się wodą” (upalę powietrzem!) kojarzą mi się z tym okresem najbardziej – rzęsista perkusja i równie szybki kontrabas. Od razu przed oczami staje mi scena amfiteatru ustawiona nad brzegiem jeziora. Za takie retrospekcje, które pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach lubię muzykę najbardziej. Chwilę później atmosfera rozrzedza się, a narzucone na starcie tempo gdzieś rozpływa. Czy to wciąż ten sam utwór? Ano tak! Najkrótsza z całego materiału kompozycja „I love my mother” miesza chyba najbardziej. W długości tego utworu można upatrywać się metafory uczucia dziecka do matki – bezwarunkowego i najprostszego w swojej postaci. Tak jak nie trzeba wielu słów, by je wyrazić, tak samo zbędne są dźwięki w nadmiernej ilości. Tyle w sam raz wystarczy. Zwłaszcza że zaraz potem czeka nas prawdziwy maraton z prawie dziesięciominutowym „Free Birds On Post Rocks”. Punktem wyjścia jest tu miarowe bicie, do którego cyklicznie włączają się pozostałe instrumenty. Mniej więcej w połowie utwór przeobraża się w swego rodzaju jazzową wersję ambientu – ciarki na plecach!

W kończącym płytę „Flight of the Hornet” nietrudno doszukać się analogii do „Lotu Trzmiela” Nikolaja Rimsky Korsakova. Tu jednak charakterystyczne bzyczenie przybrało o wiele bardziej rozimprowizowaną formę. Tempo co chwila przyspiesza i zwalnia, emocje wzrastają i opadają, aż finalnie wszystkie pozostające na polu walki instrumenty spotykają się we wspólnym punkcie. A w głowie słuchacza pojawia się myśl: „czy to już?”. Niepewność trwa jednak przez pierwszych kilka sekund, po których większość zdecyduje się wcisnąć „repeat all”. Słuszny wybór!

NASZA OCENA: 7.5



 

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: