Dlaczego warto było pojechać na MELT? Relacjonujemy tegoroczną edycję niemieckiego festiwalu.

Dałam się złapać na intensywny hype, który w tym roku docierał do mnie na temat festiwalu – osobiste relacje, zachwyty na Resident Advisor, obiecująca lokalizacja i doświadczenia z innych niemieckich imprez. Mimo przeintensywnego lata, w ciągu którego zdążyłam już zaliczyć tygodniową Primaverę, Open’era i Fusion, stwierdziłam, że warto się wybrać i zobaczyć, na czym polega fenomen MELTA. Czy było warto?

I tak, i nie.

Zacznijmy od zalet:

Przyjaźnie mały festiwal. 20 tysięcy osób i osiem małych scen (nie licząc HighNobiety, samochodów i chatki w lesie, które też grały czasami) położonych bardzo blisko siebie.

Wyjątkiem była scena Sleepless, na którą nie trzeba było nawet mieć biletu, i która grała non-stop wyselekcjonowane przez Ellen Allien techno, z Westbamem na czele. Westbam było o 7 rano i nie dałam rady i tak zobaczyć.

W każdym razie, do czego zmierzam – MELT nie męczy. Spacery są przyjemne i krótkie i proponują na tyle różnorodne style, że zawsze trafisz na coś fajnego. Po setkach kilometrów, których wymaga Primavera czy Fusion, była to spora ulga.

Ciekawe sceny – uwielbiałam na przykład Autodrom, na którym DJ-e grali bezwstydne klasyki – od Nirvany przez Leisure po eightiesowe disco. Ci, którzy mieli ochotę, mogli sobie kupić żetony i pozderzać się w rytm muzyki. Ba, nawet czasami puścili trochę dymu i robiło się jeszcze lepiej. A po godzinach scena Autodromu zmieniała się w parkiet, na którym tańczyło się do kawałków z czasów liceum. Czad.

Przepadałam też za Sensi – sceną położoną w zielonym kącie festiwalu, na tyle małą, że nie mieściło się nas tam raczej więcej niż setka na raz. Scenę sponsorowała holenderska firma sprzedająca nasiona marihuany, a ich logo – uśmiechnięta laska z jointem – idealnie wpasowywało się w absolutnie wyczilowane i spowolnione tempo muzyki tam serwowanej. Sensi Stage była głównym źródłem odkryć – zazwyczaj trafialiśmy tam na naprawdę dziwne brzmienia. Jednym z moich ulubionych występów była współpraca Passiflory z Barrio Lindo w piątkowy wieczór. Nie do opisania – tropikalne rytmy gdzieś z Ameryki Południowej połączone z brzdąkaniem na trójkącie, niekończącym się samplem wysoko grającej fujarki i przecudowny śpiew pana, który chyba nazywa się Passiflora. Niestety w aplikacji i na stronie festiwalu brakuje informacji na temat niszowych artystów, więc tylko tego domniemywam. Dzielę się nakręconym przeze mnie filmikiem z tego występu – dźwięk nie powala, ale daje namiastkę cudowności tego setu.

Poza bardziej koncertowymi momentami przewijało się w tym miejscu sporo lekko psychodelicznych i bardzo przyjemnych, dosłownie sensualnych DJ-ów – do moich faworytów należeli też Marcel Puntheller i Raulito Wolf.

Camping daleko od scen – można się wyspać po królewsku, wsiąść w autobus albo przejść się wzdłuż jeziora (spacer konkret i bardzo uroczy widok) i już jesteśmy na imprezie. Im człowiek starszy, tym bardziej docenia takie rozwiązania – tym bardziej, że na niezapomnianym Fusion spaliśmy może kilometr od Turmbuhne, morderczej sceny techno, która grała przez tydzień praktycznie non stop (przerwę miała bodajże między 11 a 13, czyli w ciągu dnia) – a sprzęt był na niej taki, że ziemia drżała i żadne zatyczki do uszu nie ratowały. Więc chwali się bardzo ten camping.

Sceneria – trzeba przyznać, kombinacja jeziora i potężnych maszyn przemysłowych równa się naprawdę niesamowitej scenerii. Do tego oczywiście maszyny regularnie wydawały z siebie dym i ogień, i oświetlane były stroboskopami i laserami i innymi spektakularnymi lampami.

Niemiecki luz. Po imprezach w Polsce tutejsze festiwale stają się apogeum luzu. Nikt nie goni cię z piwem spod żadnej sceny, jest mnóstwo punktów z darmową pitną wodą, ceny za jedzenie były niższe niż na Open’erze (!!!!), do tego ładne toalety i żadnego większego trzepania przy wejściu. Na pewno zapomniałam już o wielu innych przyjaznych aspektach – chociaż w porównaniu do organizowanego przez punkowy kolektyw Fusion, na którym nikt absolutnie nie sprawdzał, co wnosisz na teren festiwalu, MELT odrobinę jednak irytował. Polacy są jednak dużo bardziej zaawansowani w sztuce psucia ludziom zabawy.

No dobra, to czemu MELT nie był najlepszym festiwalem tego lata?

Średni line-up. Poza dzielnymi bohaterami Sensi i Forest, główne sceny rzadko dawały radę. Cigarettes After Sex jako trzeci większy zespół pierwszego dnia na głównej scenie zabili trochę tłum swoim monotonnym dorobkiem. Tyler, The Creator był chory i w porównaniu ze spektakularnym show, jaki dał w Barcelonie miesiąc temu, teraz było miernie. Publiczność nie dała się porwać Fever Ray, która jako jedna z nielicznych na Melt Stage zagrała świetnie od początku do końca – nie zapomnę tego, jaki karnawał zgotował jej tłum na Primaverze.

Ostatniego dnia zdarzyły się trzy bardzo dobre występy – Tune Yards, na które przyszło mniej więcej tyle osób, co na koncert Cool Kids of Death w Domu Kultury w Stalowej Woli w 2006 roku. Czy Tune Yards są już passe? Nawet jeśli tak, to nie dali tego po sobie poznać i przygotowali fantastyczny, energetyczny koncert.

Na Fisherspoonerze zrobiło się gorąco – ich lepki elektroniczny pop w połączeniu z pokazem BDSM, półnagimi tancerzami i całą masą innych wspaniałych perwersji nie pozwolił nam się oderwać ani na sekundę od sceny. No i Pansy z bodajże dwudziestoma innymi drag queens, które weszły na scenę przy „Emerge” i dały kawał dobrego show. To samo zresztą zdarzyło się na poprzedzającym Fever Ray krótkim występie Pansy i reszty – skład wyszedł ubrany w vaginy, zaczął od „Pynk” Janelle Monae, a skończył na choreografii do „Straight Outta Vagina”. I to w sumie był też jeden z lepszych momentów festiwalu.

Wreszcie dali radę Little Dragon, którym nagłośnienie nie dopisało (nie dopisywało w sumie większość dnia na tej scenie), mikrofon padł w ciągu piosenki. Nie przeszkodziło to kolorowym i rozentuzjazmowanym Szwedom dać koncert potwierdzający ich utrzymującą się popularność – wiedzą, jak się robi dobry elektroniczny pop.

Za to dwa największe headlinery – The xx i Florence – nie dały się oglądać. Maniera Florence jest trudna do zniesienia (i nie wiem, jak ta eklektyczna, przygodowa, kochająca techno i subwersję publiczność może się nią zachwycać). Mam podobny problem z The xx – ich fenomen jest dla mnie niezrozumiały. To nie jest przełomowa muzyka, a po pół godzinie ich koncerty stają się po prostu nudne – wszystko już gra tak samo. Mają co prawda pieniądze na dobrą scenografię i to akurat robi wrażenie. Zdecydowanie wolę jednak Jamiego solowo – przynajmniej wie, jak zagrać dobrą imprezę.

I tak to wyglądało. Cieszę się, że odkryłam kilku ciekawych artystów z małych scen – tu jeszcze jedna honorowa wzmianka, cudowny set The Busy Twist na Forest stage. Więc jeśli jedziecie dla mieszanki wolności, scenerii i w celu estetycznych poszukiwań – zachęcam, będzie fajnie. Możecie już szykować urlopy – impreza na Ferropolis między 19 a 21 lipca 2019.

%d bloggers like this: