AUTOR: Viet Cong
WYTWÓRNIA: Jagjaguwar
WYDANE: 20 stycznia 2015
INFORMACJE O ALBUMIE

Przez zachodnie media z miejsca zostali okrzyknięci mianem jednego z najbardziej rozchwytywanych i perspektywicznych zespołów i autorami jednego z ciekawszych debiutów ostatnich czasów, choć o nowicjuszach w przypadku muzyków Viet Cong nie może być mowy. Powstały na zgliszczach ciekawego i zapomnianego Women zespół odrodził się jak ten feniks z popiołów i faktycznie przygotował album, którego nie powstydziliby się post-punkowi wyjadacze.

Jest tylko jeden mały szczegół. Taki szczególik wręcz. Viet Cong to płyta dobra, a nie, jak można zewsząd się dowiedzieć, rewelacyjna. Reszta pozostaje bez zmian. Kanadyjczycy poruszają się w znanych sobie stylistykach, kontynuując jednocześnie te muzyczne wątki, które połowa Viet Cong podejmowała jeszcze za czasów Women. Jeśli dodamy do tej „bazy” zainteresowania Scotta Munro, będącego, razem zresztą z Matthew Flegelem, koncertowymi współpracownikami Chada VanGaalena, wizja całości staje się już całkiem wyraźna. Jeśli dodamy jeszcze traumatyczną przeszłość (tylko zahaczę o temat, choć tak, wiem, wszyscy i wszędzie o tym informowali) Women związaną ze śmiercią byłego gitarzysty i jeszcze wcześniejszą bójkę podczas gigu braci Flegelów, mamy pełen obraz. Viet Cong nie mogli nagrać radosnej płyty. Ba, oni nie próbowali się nawet do takiego poziomu zbliżyć. Kanadyjczycy postawili na ciężkie i ponure melodie, które momentami przeplatają pozytywnie brzmiącymi fragmencikami. Nie fragmentami, to ważna uwaga, warto ją zapamiętać.

To nie jest przyjemna i łatwa muzyka. To znaczy jest przyjemna i łatwa, ale tylko dla tych osób, które lubią posłuchać niekiedy monotonnych, często depresyjnych kawałków, niekiedy wyzbytych z piosenkowej formuły. Bo Viet Cong stawia na hałas instrumentów i raczej nieokiełznany zgiełk roznoszących się ze wzmacniaczy przesterów. Do tego dochodzi burzliwa perkusja i eteryczne i oddalone od mikrofonów wokale. Taki obraz swojego świata Kanadyjczycy rozpoczynają wraz z „Newspaper Spoons”. Surowa perka nadaje utworowi rytmu, przywołując skojarzenia momentami do HEALTH, ale chóralne śpiewy nadają kompozycji ascetycznego wydźwięku. Do nich dochodzą przesterowane gitary i ten jazgot będzie towarzyszył słuchaczowi przez większość trwania Viet Cong. Pewnie, z tego apokaliptycznego i agresywnego tła przebijają się delikatne melodie, ale siłą rzeczy otrzymujemy fuzję Health z Fuck Buttons i do tego jeszcze szamańską aurę Have a Nice Life.

Do tych tajemniczych pejzaży Kanadyjczycy wracają w trzecim „March of Progress”, jednak wcześniej zapędzają się w chwytliwe rejony psychodelicznego post-garage’owego indie w stylu rozbrykanych Black Lips. Bujające riffy, wpadający w ucho rytm, po prostu hit. Nie gorzej wypadają „Bunker Buster” z poszatkowaną gitarą Daniela Christiansena czy masywny i tribalowy, wybrany na główny singiel promujący debiutancki album „Continental Shelf”. Faktycznie, ten kawałek, dzięki swoim i nowofalowym, i post-punkowym, a przede wszystkim dzięki gitarowym zapędom Christiansena jawi się jako prawdziwy highlight Viet Cong. Wyliczać to można jeszcze trochę, bo i pozostałym utworom albo nie brakuje nic, albo brakuje niewiele, by także mienić się blaskiem przebojowości. Ale lepiej „postawić kropkę nad i” lub po prostu odpalić tę płytę.

Póki co mamy kandydata na szlagierowy zespół. Na taką formację, o której w przyszłości będzie się mówić z wypiekami na twarzy, choć było już kilka takich, co nie sprostały wymaganiom po pierwszej płycie. Viet Cong mają jednak w sobie ten zadziorny pazur i bagaż doświadczeń wcześniejszych projektów, który stawia ich na starcie na niezłej pozycji. Bo i płytę nagrali całkiem, całkiem. A co przyniesie przyszłość, życie pokaże.

 

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: