WYTWÓRNIA: XL Recordings
WYDANE: 8 maja 2016
WIĘCEJ O: RADIOHEAD
INFORMACJE O ALBUMIE

Wrócił jeden z większych smutasów muzyki współczesnej. Nie, nie Damon Albarn. Nie, nie The National ale właśnie Thom Yorke i jego Radiohead. Album długo wyczekiwany, jakby pięć lat stanowiło ogrom czasu (wtedy ukazało się The King of Limbs). No ale nie, pięć lat, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, że Thom wydał w międzyczasie Tomorrow’s Modern Boxes, to wcale nie tak dużo.

 Fani wiedzą lepiej. Wiadomo.
 Zawsze tak jest. Napisz, że słabe, zjadą cię. Napisz, że nudne, poleje się krew. Nie próbuj zanegować albumu wydanego przez legendę, bo skończysz źle.
 I… właśnie. Rzecz najważniejsza. A Moon Shaped Pool to nic innego, jak właśnie wydawnictwo nudne. Dowód?

Redakcyjny rudy kot, który wdzięcznie nazywa się RUDY, usnął podczas odtwarzania A Moon Shaped Pool. Nie, nie żartuję. Dzieje się na niej niewiele, by nie napisać, że najciekawsze było oczekiwanie i robienie całego tego wydawniczego dymu.

Interesujące było wrzucanie singli, tak znikąd, publikowanie teaserów, które okazywały się klipami („Daydreaming”) i puszczenie informacji w weekend, że premiera w niedzielę. Potem? Potem wstawienie na Google Play całości, by po chwili (kilkanaście minut?) usunąć materiał i dodać do innych streamingowych platform. Jednocześnie audycja na żywo w radiu BBC, podczas której zaprezentowano wydawnictwo. Działo się w weekend, naprawdę mogło się zakręcić w głowie od nadmiaru wrażeń. Ale gdy weźmie się pod uwagę A Moon Shaped Pool jako twór muzyczny, nie marketingowy, robi się już mniej ciekawie.

Bo, spójrzmy jasno, ta płyta nie pozostawia po sobie zbyt dużo wspomnień. Jest, a gdy wybrzmiewa ostatni na liście „True Love Waits”, pozostaje pustka. Ale nie pustka powodowana pięknem zamykającej album kompozycji, ale niespełnieniem. Nagrany „ot tak” krążek (premiera w czerwcu na cedeku, teraz jako pliki cyfrowe), w którym ogromną część stanowią jednak utwory sprzed lat, które radioheadowe geeki znają na pamięć, a to przez koncerty, a to przez youtube, a to przez listy  z setlist.fm. Kiedy w niedzielę odpaliłem BBC i załapałem się na „Glass Eyes”, nie mogłem uszom uwierzyć. Wiadomo, Thom fałszuje niemiłosiernie, nie potrafiąc w falsecie wyciągnąć wielu partii (ale się stara, nie wychodzi, trudno), ale te pełne patosu, oparte na pianinie i melancholijnych smykach melodie to niemal przegięcie. Całe szczęście, że w niedzielę po „Glass Eyes” nadszedł czas wiadomości, bo słuchacze by pomarli ze smutku i znużenia.

Ale dość psioczenia na radio i jeden jedyny utwór. Weźmy A Moon Shaped Pool w całości pod lupę. Najwięcej do powiedzenia przy tym wydawnictwie miał chyba Jonny Greenwood i jego muzyczne fascynacje elektroniką i klasycyzmem. Wiadomo, Greenwood, nie tylko gitarzysta i multiinstrumentalista, ale także, a może i przede wszystkim kompozytor, który w swojej solowej i pobocznej od Radiohead twórczości poszedł właśnie w muzykę klasyczną, I to słychać w większości kompozycji, to też najjaśniejsze punkty albumu. Tak jak i najmocniej wypada singlowe „Burn the Witch”, z dynamiczną perką i nerwowymi skrzypcami na pierwszym planie. Do tego pełen paniki śpiew Yorke’a, który na reszcie kawałków nie zbliża się do poziomu z otwierającego A Moon Shaped Pool nagrania. Energiczny „opener” o budującej napięcie narracji i pełnym kakofonii zakończeniu (niestety bez wybuchu). Gdyby kolejność piosenek nie była alfabetyczna, „Daydreaming” nie znalazłby się raczej po „Burn the Witch”. Nie to natężenie emocji, nie ten wydźwięk. Nie ta atmosfera. Ambientowa, wycofana kompozycja oparta na delikatnym fortepianie, tak jak w klipie, otrzymuje białe lub obracające się wokół bieli barwy. Trochę nudne, trochę ładne, bardzo oniryczne i do posłuchania na kilka razy. Najlepiej wieczorkiem, koniecznie po nieudanym dniu, żeby tak się bardziej zdołować. Ale jest też inny utwór, którego nie można przeoczyć – „Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man Beggar Man Thief”, pięciominutowy przerywnik, w którym dzieje się najwięcej. Pojedyncze frazy wokalne Thoma, skaczące muzyczne wątki, bo mamy przydymione, pełznące tempo we wstępie, które przechodzi w rockowe Radiohead z przeszłości, by potem znowu przenieść się w pełne pogłosów i wysokich smykowych tonów (trochę orkiestra, trochę taki soundtrack do Tajemniczego ogrodu), a w końcówce popsuć drone’owymi przeszkadzajkami ten patetyczny, choć bardzo ładny obraz.

Co jeszcze na plus? Staroć, „Identikit”, zagrany pierwszy raz w 2012 roku, o bardzo radioheadowej, piosenkowej formule, z pulsującą gitarą Greenwooda (w końcu), choć to tak naprawdę taki mały plusik raczej, bo najkrócej „Identikit”, jak i pozostałe kawałki, określić prostym zdaniem: „Nuda, Panie, na ekranie”.

No i tak to wygląda. Radiohead mieli pomysły, nieźle rozpoczynali swoje nagrania („Decks Dark”, „The Numbers”), ale tam, gdzie dobry początek, zaraz albo przedobrzają, albo jeszcze bardziej zanudzają, idąc w patetyczne, quasi-symfoniczne tony. A wysokie oceny? Cóż, nie wypada źle oceniać wielkich wykonawców. Bo że Radiohead byli wielcy, że Kid A, że OK Computer, nawet Pablo HoneyThe Bends. Wiadomo. Przeszłość. 

 

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: