WYTWÓRNIA: Vertigo
WYDANE: 16 września 2013
WIĘCEJ O: PLACEBO
INFORMACJE O ALBUMIE

Czy nowa płyta Placebo to rzeczywiście najlepszy album w ich dorobku? Staramy się odpowiedzieć na to pytanie.

Wszyscy to znamy. W okresie dojrzewania natrafiamy na zespół, który dosięga nas dogłębnie, trafia w czułe punkty i który nagrywa kawałki, z którymi ciężko nam się nie zgodzić. Poznajemy (ten zespół) dość późno, bo przy drugiej lub trzeciej płycie, ale zrzucamy to na karb młodego wieku i sięgamy do wcześniejszych nagrań. Żyjemy tymi piosenkami, one żyją wraz z nami, wpasowują się – niemalże idealnie – do naszych zdarzeń, do naszej rzeczywistości. Tworzą coś, co spokojnie można zakwalifikować jako – nienawidzę tego określenia, ale oddaje ono idealnie sens tej myśli – soundtrack do życia. Tak było z Placebo, tak było z „Every You, Every Me” i innymi nagraniami Brytyjczyków, począwszy od Without You I’m Nothing, przez Placebo, po Black Market MusicSleeping With Ghosts. Meds? Też, poniekąd, bo to była płyta z momentami i odbierana raczej przez pryzmat sentymentalności, chociaż na pewno Brianowi Molko wyszła lepiej niż wspomniane Black Market Music, które, biorąc tylko pod uwagę pierwsze cztery wydawnictwa Placebo, jawiła się jako pierwsza (powtórka słowa) skaza w dyskografii zespołu. Skaza zmazana Sleeping With Ghosts i umieszczonymi nań prawdziwymi hitami, ze „Special Needs”, „This Picture”, „Plasticine” czy „Bulletproof Cupid”, jako bodajże jedno z lepszych otwarć albumowych w historii formacji. Potem było Meds z kilkoma wartymi uwagi nagraniami, a potem to już wszystko popsuło się po całości.

To też znamy wszyscy. Twój ulubiony zespół powoli dziadzieje. Nagrywa coraz gorsze, coraz bardziej patetyczne czy też coraz nudniejsze kawałki. Czasem bywa tak, że ciężko ci się do tego przyznać, starasz się ich bronić, wynajdywać mocne punkty utworów, chociaż tak naprawdę, to ich w ogóle nie ma. Tłumaczysz sobie, że to ewolucja, że to krok wprzód, coś nieuniknionego i że nie wolno stać w miejscu. Do tego dochodzi najgorsze – że żyjesz przeszłością, a zespół odkrywa coś nowego. Cóż, takie podejście jest po prostu do dupy, więc zamiast wmawiać sobie takie bzdury, zamiast przyklaskiwać osobom, które na pierwszym miejscu stawiają te najnowsze kompozycje – kosztem starych, dobrych, a przede wszystkim prawdziwych hitów – należy postawić sprawę jasno. Stare Placki? Było, minęło.

Zanim jednak, powinno się zwrócić uwagę na jedną prostą sprawę, na jedno banalne spostrzeżenie, które nasuwa się po przesłuchaniu czy to otwierającego album Loud Like Love, czy też – w szczególności – „Rob the Bank”. Za dużo tego love na nowej płycie Placków. W skrócie? 45 razy w sześciu utworach. Meds? 12 razy, ale za to tylko w jednym „Post Blue”, czyli nie tak źle. Sleeping With Ghosts? Tylko dwa razy w „The Bitter End”. Battle For the Sun też nie kipiało nadmiarem miłości, ale szósty długograj miał coś, co diametralnie odmieniło losy zespołu. Właśnie tym czymś był nowy perkusista, Steve Forrest.

Ciężko na blondpakera zwalić całą winę, całe zło, które zeszło na Placebo. Ot, jeden perkusista wiosny z pewnością nie czyni, ale już podczas koncertu w Gdyni w 2009 roku można było zauważyć jakże banalną rzecz – zmianę w aranżacjach starych utworów. Oczywiście same aranże to jedno, perkusja w nowych numerach drugie, a kierunek, który obrały Placki to zupełnie inna kwestia. Ale żeby nie rozwodzić się nad tymi wszystkimi bibelotami, przejdźmy w tym miejscu do konkretów.

Every cloud is grey, with dreams of yesterday.

Tak jak wyżej i tak jak w przypadku najnowszej płyty Queens of the Stone Age. Zatwardziali fani uważają, że ostatnie wydawnictwo formacji Josha Homme to pozycja olśniewająca, niewiarygodnie dobra i, o zgrozo, najlepsza w dyskografii zespołu. Tę samą drogę myślenia wybrali fani Placebo, dla których nieważne jest to, co było, dajmy na to, w 1996 roku, ale to, co jest obecnie, siedemnaście lat po ukazaniu się Placebo. Czy faktycznie nie warto myśleć przeszłością, gloryfikować minionych spraw, a powinno się skupić na tym, co teraz, czyli Loud Like Love? Najnowsza płyta Placków dla fanów, którzy nie uznają kompromisów, jest profanacją starego brzmienia. Oczywiście, tym, którzy marzyli o gówniarskim brzmieniu, o pełnych energii riffach i tym wyczuwalnym luzie, nic po Placebo nie powinno się podobać, bo debiut był tylko jeden i brzmiał wyjątkowo. Po nim Brytyjczycy (choć brytyjskości w Placebo raczej ciężko się doszukać) nie powtórzyli obranych w 1996 roku schematów. Co nie oznacza, że kolejne wydawnictwa nie były dobre. Ale postawmy sprawę jasno: Loud Like Love nie jest najlepszą rzeczą, jaką Brian Molko wypuścił w swojej karierze.

Since I was born I started to decay.

Złośliwi i ci, którym nowy album się nie podoba, a przede wszystkim nie podobały się i ostatnie wydawnictwa, jak Meds, Battle For the Sun, B3 czy też Black Market Music powiedzą, że wers z „Teenage Angst” idealnie oddaje stan towarzyszący Molko od jakiegoś czasu. Ustaliliśmy, że i Placebo, i Without You I’m Nothing to bezsprzecznie najlepsze płyty Placebo. Coś jednak zaczęło się psuć przy okazji albumu numer trzy. Jasne, na Black Market Music również znalazły się kompozycje ciekawe, jak chociażby „Special K”, „Slave to the Wage” czy „Days Before You Came”, ale liczba wpadek była nieprzyjemnie wysoka. „Commercial For Levi”, „Haemoglobin”, „Blue America” czy prawdziwe kurwiozum, jakim bez wątpienia było „Spite and Malice” przykrywała te normalne kawałki.

Sleeping With Ghosts, jak w przypadku dwóch pierwszych płyt, również nie można było nazbyt krytykować, bo po prostu nie było powodów. No i przyszło Meds z takimi potworkami jak „Follow the Cops Back Home”, „Pierrot the Clown”, „Broken Promise” czy „In The Cold Light of Morning”. Sytuację ratowało jednak „Song to Say Goodbye” i album numer pięć jednak jakoś dawał radę. Całe to gnicie przyszło jednak wraz z wydanym w 2009 roku Battle For the Sun, w którym już singlowy utwór sugerował, że chłopakom jakoś pokończyły się dobre pomysły („Battle For the Sun” było łudząco podobne do „The Bitter End”), a te nowe sugerowały spadek jakości. O B3 pisałem w ubiegłym roku i nie było to coś, co mogłoby uratować niesmak po pierwszym albumie wydanym z nowym perkusistą. Łudziłem się wówczas, że te nagrania z B3 to może jakieś odrzuty z Battle For the Sun, i że może te piosenki, które znajdą się na przyszłorocznym (czytaj już „tegorocznym”) wydawnictwie będą lepsze. No cóż, pomyliłem się. Ze świecą szukać pozytywów na Loud Like Love, gnicia ciąg dalszy.

You don’t care about us.

Tak mogą sobie pomyśleć słuchacze po przesłuchaniu „Too Many Friends”, dla przykładu. W singlowym utworze już pierwszy wers Molko ukazuje, że coś złego stało się z Placebo. „My computer thinks I’m gay” i chciałoby się dodać: „I wszystko jasne”. Lirycznie Placebo może nie zawsze byli mistrzami dzielnicy, ale teksty w chociażby „Special Needs” były urocze i takie no, życiowe. Nowa płyta zawiera masę takich potworków, po których chciałoby się od razu ją wyłączyć. Przykłady? „I tried, God knows, I tried”, „I ask you for another second chance, but then I drink it all away”, „And when I get drunk, you take me home and keep me safe from harm”, „Breathe, breathe, breathe…Believe” czy cała ideologia związana z „Rob the Bank”.

Muzyka? Tutaj też Placebo ewoluowali, choć niekoniecznie w dobrą stronę. „Loud Like Love” zbudowano na standardowej dychotomii – raz energiczniej, raz bardziej romantycznie, co sugeruje ewidentny ukłon w stronę fanów, którym brakowało tych gówniarskich zagrywek, oraz dla tych nowszych słuchaczy zachwycających się każdym westchnięciem Briana. Patetyczność przy wyśpiewywanym „We Are Loud Like Love” z niemal stadionową perkusją zwala wręcz z nóg, a chóralne powtórzenie tej samej frazy powoduje uśmiech politowania na twarzy. Wyklaskiwany początek w „Scene of the Crime” i następujący po tym, wyciągnięty śpiew przy „What’s right” prezentuje się gorzej niż Sandra Bullock w Miss Agent czy Jennifer Lawrence w jakimkolwiek filmie. To wydłużanie wokalne Briana zauważalne jest już od jakiegoś czasu, o ile jednak w „Space Monkey” oddawało jakiś tragiczny klimat utworu, to w nagraniach pochodzących z Battle For the Sun (i w górę aż do teraz) irytują, wkurzają i przyprawiają uszy o niesamowity wręcz ból. „Scene of the crimeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee…” i ponownie patetyzm w brzmieniu (apokaliptyczne klawisze) to już za wiele.

Placebo nie przejmują się słuchaczami także w „Too Many Friends”. Słuchając, jak Brian śpiewa „I got too many friends Too many people that I’ll never meet And I’ll never be there for” oczyma wyobraźni widzi się taką grupkę uroczych misiów, które towarzyszą zespołowi i tańczą radośnie w koło. „Bosco”, dla odmiany, jest jak gwałt Miętusa przez uszy Syfona.

All alone in space and time. There’s nothing here but what here’s mine.

Tak, coś naszego niewątpliwie się znajdzie na Loud Like Love. Pozytywnych akcentów jest tu raczej niewiele, a nawet jeśli, to są to pozycje raczej naciągane. Umówmy się, te „najjaśniejsze punkty” na wcześniejszych, tych właściwych płytach, nigdy by się nie znalazły, no chyba że na jakiejś płycie z odrzutami z sesji nagraniowej. Do tych zaliczyć można „Rob the Bank” z najbardziej gówniarską melodią na całym albumie (przestery w refrenie), „Purify”, który na wysokości „My kiss, can you feel it yet? In the back of your legs?” jest najbardziej znośny, czy „A Million Little Pieces”, najbardziej melancholijny utwór na płycie, jeśli chodzi o linię melodyczną. Poza tymi wyjątkami to raczej pustka i samotność w czasie i przestrzeni.

I know, you love the song but not the singer.

„I Know” wpisywało się w zbiór najładniejszych piosenek Placebo. Praktycznie każda ich płyta zawierała kilka mocnych utworów. Placebo miało ich dziesięć, Without You I’m Nothing dziewięć, Sleeping With Ghosts też dziesięć, a Meds sześć. Takie wyliczanie nie ma zbytnio sensu, bo nie czas i miejsce na sentymenty i wspomnienia, ale Placki to zespół, który można było kochać i kochało się z łatwością – ze względu na łatwość do komponowania chwytliwych kawałków i pisanie banalnych, ale trafnych tekstów. Życie płata jednak figle i …

Always stays the same, nothing ever changes oraz Hold your breath and count to ten, And fall apart and start again.

Rozliczyliśmy się z Loud Like Love, najnowszym wydawnictwem Placebo, zatem można tę płytę odłożyć gdzieś głęboko na półce, zaraz obok innych potworności, typu cokolwiek Arctic Monkeys, nowego QOTSA, nowego Pixies, nowego (czy też starego) Editors, nowego (czy jakiegokolwiek) White Lies, nowego (i ponownie: jakiegokolwiek) Kings of Leon i wielu, wielu innych płyt-koszmarów. Śmiało można uznać, że Loud Like Love to bodaj najsłabszy (albo stojący na równi z Battle For the Sun) album Placków. Momenty nie, ale momenciki świecące jak dziurka od klucza, można wynaleźć, ale będą to tylko momenciki, z trudem wyłapane, raczej wynalezione, naciągnięte i zaokrąglone z dobroci serca. I nawet jeśli wyśpiewywane w 2003 roku „See you at the bitter end” było tylko tekstem samym w sobie, to dziesięć lat później ta fraza nabiera wymownego znaczenia.

Co będzie dalej? Pierwsze zdanie, biorąc pod uwagę ostatni stan Placebo, jest już nieaktualne. Radą dla zespołu jest za to ta druga fraza. Warto poddać się tym słowom, bo…

…bo w listopadzie Placebo znowu przyjeżdżają do Polski. Czy będzie to kolejny dobry koncert, niezależnie od przygotowanej setlisty (pisząc kolejny mam na myśli wszystkie oprócz tego, który odbył się w ramach Coke Live Music, bo po prostu ominąłem), czy wierne gigowe odzwierciedlenie poziomu Loud Like Love? Pytań tak wiele, a tak mało odpowiedzi. Tę najważniejszą, dotyczącą albumu numer siedem, juz znamy. Koncertowo w Briana jakoś wierzę, ale to temat na zupełnie inną bajkę.

A JAK OCENIAMY?
Wspomnienia o niegdysiejszym zespole
Wszystko?Tak, WSZYSTKO.
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: