W OSTATNICH DNIACH KWIETNIA MIAŁ SWOJĄ PREMIERĘ DRUGI SOLOWY ALBUM MATEUSZA FRANCZAKA. PROCES POWSTAWANIA NOWEGO MATERIAŁU UDOWADNIA, ŻE NOCNY KLIMAT SKŁANIA DO OSOBISTYCH WYZNAŃ, A ATMOSFERA TEATRU POTRAFI UWOLNIĆ NIEZNANE DOTYCHCZAS, TWÓRCZE POKŁADY AKTYWNOŚCI.

AUTOR: Mateusz Franczak
TYTUŁ:  Night-night
WYTWÓRNIA: Too many fireworks
WYDANE: 
27 kwietnia 2018


Być może finalny kształt następcy Long story short to w głównej mierze wpływ procesu nagrywania materiału w warszawskim Teatrze Syrena. Procesu, który choć przypadł na najdłuższe, letnie dni roku ubiegłego, to jak podkreśla sam artysta, odbywał się niemal w kompletnym mroku. Kameralna scena teatralna od rana do wieczora pozostawała wygaszona, a po opuszczeniu gmachu Syreny muzyków ponownie zastawała ciemność nocy. Warto jednak obok elementów zahaczających o metafizyczność i podświadomość artystyczną spojrzeć także na Night-night jako na szerszy proces twórczy, który być może zaczął klarować się w głowie autora tuż po premierze debiutu. Część z nowych kompozycji w nieco bardziej surowej czy eksperymentalnej formie pojawiała się podczas występów na żywo, niektóre z piosenek narodziły się na drodze improwizacji, jeszcze inne zmieniły swój przebieg podczas nagrań i przy udziale wyjątkowo licznej grupy gości. Muzyczną wartość dodaną na tym albumie współtworzyli Adam Podniesiński, Paweł Szamburski, Patryk Zakrocki i Hubert Zemler.

Choć mijają lata, to w mojej głowie wciąż funkcjonuje wizerunek Matusza Franczaka jako wyjątkowo zdolnego saksofonisty w formacjach HOW HOW czy Daktari. Przy okazji solowego debiutu – który także miałem okazję recenzować – muzyk na chwilę zapisał się w pamięci jako gitarzysta i klawiszowiec poszukujący pięknych melodii pośród gęsto rozmytego tła. Po drodze aktywność nie słabła, bo mieliśmy jeszcze współudział przy powstaniu albumu Mirona Grzegorkiewicza – The ULSSS, a także duet Giorgio Fazer. Drugi album utwierdza mnie w przekonaniu, że proces muzycznego, ale też osobistego, artystycznego rozwoju autora trwa nadal. Night-night to wciąż bardzo minimalistyczne podejście do aranżacji, ale znacznie szersze horyzonty. Przebieg poszczególnych kompozycji pozostawia sporo miejsca na ciszę, wiele rzeczy dzieje się w tle i wzbogaca klimat przyjemnymi detalami, jednak finalnie pozostaje w uszach więcej zdecydowania i klarowności. Mateusz Franczak to dojrzały multiinstrumentalista, który szczegółowo zaplanował wydarzenia związane z powstawaniem albumu i celowo wyostrzył obiektywy zainteresowania odbiorców na sam proces twórczy, jakby mniej skupiając się na efekcie finalnym. Podczas kilkunastu odsłuchów płyty, wielokrotnie złapałem się na rozważaniach prowadzących do konkretnych momentów i sposobów, w jakich te dźwięki prawdopodobnie się narodziły. Czas i miejsce odgrywają tu pierwszoplanowe role. Dźwięki mają właściwości retrospektywne, doskonale też w tym kontekście korespondują z projektem okładki.

Płytę otwiera blisko dziesięciominutowa kompozycja „Hold Your Fire”, którą przy odrobinie wyobraźni można rozdzielić na intro i dwa odrębne utwory ze sporym okładem. Nie ma jednak mowy o zbędnych nutach czy dłużyźnie, od początku dość wyraźnie czujemy rozwagę w budowaniu klimatu. Subtelnie zaśpiewane wersy – jedynie przy akompaniamencie klawiszy („Over”) – potrafią wyciągnąć najbardziej intymne i osobiste skojarzenia. W innych miejscach dla równowagi rozbrzmiewa przesterowana i drapieżna gitara („Defy”). Najwięcej emocji wypływa jednak z głośników w miejscach, w których lekko zachowawcza, songwriterska natura autora daje się ponieść w kierunkach chwytliwych i pełnokrwistych, postrockowych kawałków. Wystarczy odpalić przesiąknięty grunge’ową manierą „All About” lub zamykający płytę, wykończony partią saksofonu „Fool”, aby być całkowicie pewnym, że ta jednoosobowa orkiestra naprawdę działa. Nie umniejszając w tym miejscu roli gości, w pierwszym z wymienionych utworów mamy znaczący udział klarnetu Pawła Szamburskiego, a w kompozycji finałowej soczyste bębny Huberta Zemlera. Nie mam jednak wątpliwości, że te cenne i starannie rozdysponowane role, to jedynie jeden z wielu drobnych elementów dyrygentury, która w głowie autora miała bardzo świadomy przebieg.  Potężną rolę w walce o wrażliwość słuchacza odgrywają na Night-night także ciekawe i w pewnym sensie eksperymentalne wokalne. Trudno bez dłuższej chwili namysłu wskazać na tym albumie dwie piosenki, w których barwa głosu Mateusza Franczaka byłaby podobna. Każda z piosenek to pewna historia i odrębne wcielenie na teatralnej scenie. To także całkiem inne emocje i w tym punkcie znów jak w mantrze powrócę do czasu i miejsca, które to nierozerwalnie związane są ze sposobem postrzegania wszystkich zawartych na tym krążku kompozycji.

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: