Ósma część Kumulacji to kolejny ukłon w stronę tematyki labelowej, o ile takie określenie w ogóle istnieje. Jeśli nie istnieje, cóż, uznajmy po prostu, że Kumulacja #8 to nic innego, jak tylko przegląd przez tegoroczne wydawnictwa Seayou Records, wiedeńskiej wytwórni, którą lubimy, szanujemy, cenimy i której artystów słuchamy. Może nie tak bardzo często, ale jednak. A dziś krótkie opisy albumów Ankathie Koi (połowa duetu fijuka), Japanther, Monsterheart oraz UMA. Jak zwykle w kolejności alfabetycznej, jak zwykle – bez ocen.

AUTOR: Ankathie Koi
TYTUŁ: Sticky Fins
WYTWÓRNIA: Seayou Records
WYDANE: 24 października 2014

Te melodie wszyscy dobrze znamy. Lata osiemdziesiąte, lata pełne muzycznego kiczu, który z jednej strony odrzuca i śmieszy, z drugiej jednak przyciąga i… uwodzi. Tak jest z najnowszym wydawnictwem Ankathie Koi, połową duetu fijuka. Sticky Fins wraca do tamtych czasów, tamtych brzmień i tamtych kolorów. Żywych, radosnych, zachęcających do tańca i zabawy. Wszystkie cztery kompozycje napędza charakterystyczny wokal Ankathie. Disco gra na cały regulator, nad podłoga szaleje kula, w rogach sali migają stroboskopy, a Koi potrafi dopasować się do każdego podkładu, wyciągając z niego wszystko to, co najlepsze. Czy będą to wysokie partie organów, czy też niskie bassy, brzmi to po prostu solidnie. I tanecznie, bo chyba o to tej utalentowanej Austriaczce chodziło – nagrać płytę, której będzie się słuchać z przyjemnością, choć dyskotekowy pop do tego najbardziej ambitnego gatunku nie należy, chyba.
Jej się udało to w siedemdziesięciu pięciu procentach, bo ten jeden, ostatni zarazem kawałek („Lean Back”) niepotrzebnie znalazł się na Sticky Fins. Pościelowy zamulacz po prostu nie pasuje do energicznej „Donny” (ten refren i to wyśpiewywane a-a-a-a-a jest po prostu piękne), do „Just Because (Of You)”, którego mogłaby pozazdrościć i Aluna i pozazdrościć mógłby też George. Nie pasuje też do otwierającego epkę „Kate, It’s Hunting Season”, tanecznej petardy i singla promującego wydawnictwo. No i wielkie ukłony należą się producentom, bez których Sticky Fins nie brzmiałoby tak, jak brzmi. Bartellow (Pollyester, Columbus) i Cpt. Yossarian (LaBrassBanda, Pollyester) odwalili kawał dobrej roboty. Nie ma co.


AUTOR: Japanther
TYTUŁ: Instant Money Magic
WYTWÓRNIA: Seayou Records
WYDANE: 15 kwietnia 2014

Kiedy w ubiegłym roku Japanther wydali Donut Shop Bounce, ludzie przecierali oczy lub też szybko biegli po waciki i czyścili uszy. Jak to, że ten indierockowy duet zdecydował się odejść od swojego gówniarskiego grania i przygotował twerkowy materiał? Że o co chodzi? Że jak to możliwe i że dlaczego to takie dobre? Ano było dobre, było, a przede wszystkim było inne. Miesiące minęły i Japanther wrócili do swoich instrumentów. Znowu na stare muzyczne śmieci.
A że są to śmieci im dobrze znane, w których czują się komfortowo i z których potrafią zbudować dobre piosenki, tak Instant Money Magic dobrą płytą jest. Nie rewelacyjną, nie bardzo dobrą, to podkreślę od razu, ale dobrą. Muzycznie Japanther nawiązują do swojego innego ubiegłorocznego wydawnictwa, Eat Like Lisa Act Like Bart. Wracają do korzeni. To post-punk pełną gębą, zagrany w duchu lo-fi. Czternaście krótkich i energicznych utworów sunie przez album, nie dając słuchaczowi odpocząć. Czuć powiew młodości, tej radości z życia i z samej gry. Słychać, że Amerykanie bawią się w najlepsze, a ich lekkie przeboje pod postacią „Dreams Come True”, „Guns, Guns, Guns”, „Do It (Don’t Try)” czy „All We Got is Each Other” to siła napędowa Instant Money Magic. Oczywiście sam skład Japanther i muzyka budzi znane skojarzenie: Japandroids. I faktycznie, wspólnym mianownikiem dla nowojorczyków i kanadyjskiego duetu jest ta chwytliwa i gówniarska melodia, post-punkowe odniesienia i po prostu łatwość do komponowania dobrych utworów. Bo te na nowym wydawnictwie Japanther są dobre.


AUTOR: Monsterheart
TYTUŁ: W
WYTWÓRNIA: Seayou Records
WYDANE: 4 kwietnia 2014

Jesse Ware? Fuj. Lana Del Rey? Fuj [2]. Wszystkie te popowe gwiazdki wielkiego kalibru, a o których mówi się, że są alternatywne? Fuj, fuj, fuj, fuj i jeszcze raz precz. Jeśli istnieje potrzeba dobrego popu zbudowanego na ładnej barwie głosu i do tego na chwytliwych podkładach, to warto uśmiechnąć się do Monsterheart, a przynajmniej odpalić któryś z jej albumów. Okazja jest do tego niezła, bo w tym roku ukazał się kolejny w dorobku Anny Attar.

Czy jest tak samo ładna jak Ware? – pewnie spyta niejedna muzyczna parówka.

Nie porównuj gówna z czekoladą – odpowiedziałby Tomek Hajto, gdyby słuchał muzyki innej niż ta popularna.

Właśnie, nie gadajmy o urodzie, bo [jest ładna, tak] nie ona przecież dominuje w tym temacie. Skupmy się na albumie, jego jakości, głosie, inspiracjach i tym, gdzie W powstawało.

Album liczy 11 piosenek, dobrych piosenek, dodam na początku, ale to żadna nowość, bo o tym można było się już przekonać na pierwszej epce Anny, tej wydanej w 2011, a którą kiedyś już rozdawaliśmy w Płytowym Grudniu. Muzycznie niewiele się zmieniło. Nadal mamy chwytliwe melodie, balansujące pomiędzy żywym electropopem i bardzo sennym bedroompopem, nadal głównym atutem Monsterheart jest jej uroczy [można się w nim zakochać] głos i głowa pełna pomysłów. Sama głowa to nie wszystko, bo Attar ogólnie dość otwartą osobą, jeśli chodzi o sztukę. Być może nie pisze felietonów ze swojego życia w Berlinie, choć w Berlinie mieszkała, tak jak i w Tel Avivie, Nowym Jorku i – obecnie – w Wiedniu. Materiał na W został zarejestrowany w specjalnych miejscach, bo Anna przemierzała Berlin w poszukiwaniu późnych śniadań zniszczonych i opuszczonych budynków, bawiła się między ruinami. Nie widzę zbytnio sensu rozbijania W na pojedyncze utwory, bo tej płyty słucha się z przyjemnością w całości – od „Woon” do „Waves”. Gdy leci „Oh Dead” to chce się Annę przytulić (takie melancholijne to jest), a gdy wybrzmiewa „Wired” sprawdzasz tanie loty do Wiednia, a podczas „Redhood” chciałoby się wpaść do niej z kwiatami i paść na kolana. Tak jest. Uwierzcie.


AUTOR: UMA
TYTUŁ: UMA
WYTWÓRNIA: Seayou Records
WYDANE: 6 czerwca 2014

Debiutancki album niemiecko-austriackiego duetu to ciekawa pozycja. Ciekawa i głośna, bo w Austrii ponoć mówiło się dużo o UMA. Nic dziwnego, w końcu dobra muzyka zasługuje na rozgłos. A UMA, czyli Ella i Florian skomponowali urocze electropopowe piosenki. Z jednej strony mamy pościelowe ballady, z drugiej tak zwane delikatne parkietówki. No, może nie są to szlagiery na miarę Avicii (całe szczęście), ale spokojne, ubarwione miłymi dla ucha melodiami piosenki. Głos Elli (to bardzo ważny punkt!) i podkłady Floriana ładnie ze sobą współgrają, a że duet lubi kombinowanie, tak sama UMA to zbiór popowych, ambientowych i skandynawsko-folkowych melodii. Tylko tyle? W sumie aż tyle, bo na tych jedenaście kompozycji ciężko wybrać jakieś szczególnie szczególne. A co to oznacza? Ano tyle, że to zwarty materiał, bez słabych stron, ale też bez jakichś niesamowitych utworów. No, może wypadałoby wyróżnić „Ephemeral” (piękny dwugłos, delikatna i rozmyta melodia oparta na tribalowym rytmie oraz te syntezatory w tle), radosne „Calm/Easy” czy melancholijne „b1”, którego końcówka to majstersztyk.

Płyta leci, leci w najlepsze, piosenki sobie płyną spokojnie, bez żadnego stresu, poganiania, po prostu trwają. A trwają bardzo ładnie, to i bardzo ładny to album. Nagrany – jak to się mówi – z duszą.

%d bloggers like this: