AUTOR: Everything Everything
TYTUŁ: Man Alive
WYTWÓRNIA: Geffen Records
WYDANE: 27 sierpnia 2010

Jeśli lubisz francuski Phoenix, jara Cię Bombay Bicycle Club, a przy Fenech-Soler Twoje ciało samo zaczyna tańczyć, to pochodzący z Newcastle (a obecnie żyjący sobie w stolicy brytyjskiej muzyki alternatywnej – Manchesterze) Everything Everything na pewno przypadnie Ci do gustu. Bo debiutujący tegorocznej jesieni kwartet to właśnie połączenie dobrego popu, elektronicznych brzmień i klasycznego indie popularnego w ostatnich latach + wysoko brzmiący wokal.

Man Alive to płyta żywa, skoczna, przy której dźwiękach chce się bawić. To chaotyczna perkusja, to zaczepne riffy gitarowe, to radość bijąca z głośników przez pięćdziesiąt dwie minuty.

Chłopacy Newcastle Upon Tyne działalność swoją rozpoczęli w 2007 roku, aż trzy lata zabrało im zbieranie materiału na debiutancki krążek. Czy warto było tyle czekać? Single, które wydawali od 2008r. dawały znać, że tak. Suffragette Suffragette zachęcało do zabawy na dobrym indie-party gdzieś tam U Artystów, wydany rok później Photoshop Handsome nie ustępowało swojemu singlowemu poprzednikowi. MY KZ, UR BF? Początek bardzo spokojny, ze śpiewem a capella, by co chwilę zmieniać tempo i brzmienie. Ktoś może powiedzieć, że za dużo chaosu. Ale o to właśnie EE chodzi. Co dalej? Może zapowiadający długo grającą płytę Schoolin’? Nierównomierna perkusja, bębenek, syntezator, trochę elektroniki i falsetowy, wymanierowany śpiew Jonathana „Everything” Higgsa.

I właśnie ten śpiew jest największą wadą. Powiecie, że, dla przykładu, Passion Pit też na tym działają. No tak, to prawda. Ale tam potrafili to ładnie wkomponować w muzykę. Tutaj wokal po kilku odsłuchaniach zaczyna razić, uszy zaczynają boleć, a my przerzucamy się na innych wykonawców z gatunku elektropop.
I, co jest trochę dziwne, Everything Everything brzmią momentami jak Animal Collective złączone z the Futureheads, co również komplementem nie jest.

Z jednej strony płyta jest wielce popowa, jej brzmienie skłania się niekiedy do komercyjnych stacji radiowych, z drugiej zaś jest to jakaś pochodna alternatywy. Chłopacy z EE muszą wybrać czego chcą. Czy woleliby, dajmy polski przykład, zostać puszczeni w Trójce, czy może jednak bliżej im do klimatów Radia Kolor (taką nazwę dałem, bo komercyjne)? Bo na Mam Alive za dużo jest różnorodności, eklektyzmu (a obiecałem sobie, że nie użyję tego słowa. Jest za bardzo wyświechtane, tak jak „epicki”). EE trzy lata szukali własnego stylu, swojego miejsca, po przesłuchaniu ich debiutanckiego krażka stwierdzam, nadal nie znaleźli. Płyta nie jest zła, ale latami się do niej nie będzie wracać.

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: