Kontynuujemy opowieści Natalii Skoczylas o tegorocznej Primaverze. W Barcelonie było c u d o w n i e. A dziś część druga relacji.

#3 Ride i inne powtórki

W piątek i sobotę miałam tendencję do powracania na koncerty zespołów, które widziałam wiele razy – trzeci raz Ride i Slowdive, nie pomnę ile razy Deerhuntera, co najmniej dwukrotnie Grizzly Bear, Ariela Pinka i The Breeders, a przed Shellakiem (tylko mój drugi raz – zawsze kiedy kompromis z reszta programu wydaje się znośny, będę chciała ich zobaczyć na Forum, aż Albiniemu znudzą się wypady do Barcelony. Nie zanosi się na emeryturę jednak szybko, jeśli w sobotę panowie rozstawili się z piecami pomiędzy sklepami festiwalowymi i zagrali krótki koncert dla przechodniów. Nie widziałam, dotarły do mnie pogłoski) sprawdziłam, jak miewają się Mogwaie. I wszystkie powtórki były w formie – chyba największą niespodzianką byli Szkoci, którzy do czasu naszego pierwszego spotkania dekadę temu na Offie nigdy nie brzmieli tak energetycznie, jak w ubiegłym tygodniu. Być może klątwa słabych albumów wygasła. A być może zadziałała magia rozpoczęcia występu „Haunted by The Freaks”, który to utwór każdego starego fana potrafi wprowadzić w stan ekscytacji. „Crossing the World Material” i „Party in the Dark”, które nastąpiły po nich, imponowały impetem – mam podejrzenia, że to Cat Myers, która freelancuje tymczasowo za perkusją w zespole, dodawała magicznej energii temu występowi. Wyobrażam sobie, że przejęcie pałeczek i stołka w tak legendarnym zespole wiąże się z ogromną ambicją i presją, i widać było, że przez tych kilka miesięcy, od kiedy z nimi gra, wycisnęła z siebie niemało potu i ciężkiej pracy. Ma uderzenie dziewczyna.

Uwielbiałam też powtórkę z Shellaca. Albini nie grywa wielu koncertów, ma jednak słabość do Barcelony. Zagrał dwa koncerty w ciągu dwóch dni (o tylu przynajmniej wiem) i podobno oba były znakomite. Ten pierwszy rozpoczęli dwudziestoletnim klasykiem – „Canada”, krótkim, brutalnym i surowym. Widziałam, jak niektórzy w publiczności przez kilka minut przyzwyczajali się do brutalnej prostoty Amerykanów – te ich dwie nuty i najbardziej prymitywny bas świata. Około „Riding Bikes” zostaliśmy zachęceni do wściekłego całowania i celebrowania wspaniałości ludzi dookoła siebie (publiczność jest tu trochę nieśmiała i nic się nie wydarzyło. Przypomina mi to reakcje tłumu na koncercie The Breeders, kiedy Kim zapytała, czy narkotyki są dobre na festiwalu. Cisza. Kim: Ok, jest wcześnie, rozumiem. Pan koło mnie stwierdził, że Kim jest mamą, której nigdy nie będziemy mieli – co potwierdziła na koniec występu, zachęcając nas do uważnego brania narkotyków i picia dużej ilości wody, i bezpiecznych powrotów do domu. Takie panie w kwiecie wieku lubimy). Przy innej okazji Albini opowiedział o wymyślonym soundtracku do filmu o obrońcach i wrogach zabawy – zachęcając nas do wybrania naszej strony w walce. Sam wykrzyknął na koniec: I side with the defenders of fun. Podobno utwór nazywa się „Wingwalker”.

Ride ulokowano na pięknie położonej Heineken Hidden Stage – wcale już nie ukryta, wyjęta z bunkrów „pod schodami”, które operują teraz jako majestatyczna replika ciemnych i zapoconych i perfekcyjnie nagłośnionych klubów berlińskich, pod nazwą The Warehouse. Teraz Scena Ukryta stoi na wzgórzu, jest okrągła, ma góry z plecami i piękne nagłośnienie i oświetlenie. Ograniczona ilość osób, która może do niej wejść, jeszcze poprawia przeżycia – każdy ma szansę być względnie blisko zespołu. No i Ride zagrali świetnie, emanowała z nich energia, pomieszali ukochane kawałki ze starych płyt z kilkoma nowymi kompozycjami, które broniły się na żywo. Bardzo liczyłam na usłyszenie „Cali” – chyba najbardziej britpopowej i śpiewnej piosenki w twórczości zespołu, z zapadającym w pamięć riffem i typowo ride’owymi wokalami, ta jednak się na liście nie pojawiła. Nie mogliśmy jednak narzekać – był i hiperenergetyczny „Seagull”, i nostalgiczne „Leave Them All Behind”, i spektakularnie wykonane „Drive Blind” na zakończenie, w którym napięcie narastało aż do wybuchu – po krótkiej ciszy gitary zagrzmiały od nowa i Ride pociągnęli go jeszcze dobre dwie minuty, w pełnym splendorze przesterów. Było im ewidentnie przykro, że nie mogą zostać dłużej.

Przepięknie zagrali tradycyjnie panowie z Grizzly Bear – bajeczne pejzaże zbudowane z buzujących syntezatorów i plumkających klawiszy, subtelnych gitar i anielskich harmonii  wokalistów. Po raz pierwszy zagrało w Europie „Aquarian”, z prominentnym syntezatorem i charakterystycznym basem, i spora część nowego materiału, który głównie potwierdza estetykę Nowojorczyków. Stare utwory doskonale kamuflowały się w nowym towarzystwie, posługując się tymi samymi narzędziami i językiem, z pomocą których zespół niezmiennie potrafi budować piękne opowieści.

Ostatnie dwa grosze – The Breeders, za których nowym albumem przepadam. Koncert był na poły nostalgiczny, bardzo dużo było powrotów do Last Splash, post-punkowego majstersztyku, wypełnionego krótkimi, nagle urywającymi się bombami. To nadało trochę dziwnej dynamiki koncertowi, podczas którego Kim zmieniała gitary między absolutnie każdą piosenką, czasami pomocnik zapomniał podać jej właściwą, dzięki czemu zamiast eskalującego, poniewierającego show mieliśmy raczej akt przerywany. Za każdym razem, kiedy publiczność rozgrzewała się do podskoków, następowała krótka pauza. Na szczęście muzyczki dopisały poczuciem humoru – Kelley została najpierw zaproszona do zaimprowizowania brakujących smyczków, potem do zaśpiewania, bo mama sobie tego życzyła. Kim, jak już wspominałam, zapytywała o jakość narkotyków i nawoływała do picia wody. I mimo przeszkód z przyjemnością spędziliśmy z siostrami Deal i resztą tą godzinę w popołudniowym słońcu Barcelony, słuchając klasycznego i przyjemnie progresywnego zespołu protagonistek gitarowej alternatywy. W wyśmienitej formie.

Przeczytaj też:

Relacja: Primavera Sound:„Moja dziesiątka 2018” #1

%d bloggers like this: