Cóż to był za festiwal. Wróciłam po raz siódmy na boskie tereny barcelońskiego forum, które wreszcie przestało się rozrastać.

Mamy już mosty, sceny z basenami dla VIP-ów, widok na marinę, część klubową wyglądającą jak kawałek Ibizy i dwudziestominutowy spacer z jednego końca na drugi, i chyba dość miejsca dla 200 000 uczestników. I chociaż wydawało mi się, że line-upu z ubiegłego roku nic nie przebije (The Magnetic Fields, Annette Peacock, Aphex Twin, Death Grips, Solange – you name it, każdy tam grał), z dnia na dzień ten nieco skromniejszy plan okazywał się pełny pięknych niespodzianek i niezapomnianych koncertów. I najlepszą z edycji, jakie widziałam do tej pory.

Mam kilka ogólnych uwag, zanim przejdę do rankingu – który będzie oczywiście niedoskonały, niepełny, problematyczny i bardzo upraszczający sytuację, ale do którego uciekam się jako do łatwiejszej metody usystematyzowania moich chaotycznych i entuzjastycznych przeżyć.

  1. Primavera Sound i gender. W tym roku Barcelona i organizowane tu festiwale podejmują kroki w celu stworzenia przyjaznej i bezpiecznej atmosfery dla uczestników. Flagową inicjatywą jest No Callem, zapoczątkowana przez prezydentkę miasta Adę Colau, która od lutego wdraża nowy protokół dotyczący życia nocnego. No Callem próbuje pozbyć się molestowania i wykluczenia w różnych formach – darmowych drinków dla dziewczyn, nie wpuszczania do klubów osób ubranych w sposób „nieodpowiedni dla ich płci”, i tak dalej. Organizatorzy i pracownicy klubów i festiwali w Barcelonie przeszli przez trening, który uczył rozpoznawania przypadków agresji seksualnej i molestowania i tego, jak w tych sytuacjach reagować i pomagać ofiarom. Primavera zorganizowała stoisko, w którym pracownicy udzielali informacji i pomocy, miała też patrole rozsiane po całym terenie, czuwające nad bezpieczeństwem publiczności. Dodatkowo, trzydzieści procent programu należało do kobiecych zespołów lub występów – dało się to odczuć szczególnie drugiego dnia, kiedy przez kilka godzin widziałam wyłącznie fantastyczne kobiece koncerty. 
  2. Primavera Sound i środowisko – niestety, pomimo deklaracji wielkiego zaangażowania w ochronę planety, Primavera wciąż ma słabe punkty. Plastik pod koniec dnia leżał wszędzie – podobno jest na festiwalu dużo śmietników, i kubki są zrobione z biodegradowalnego plastiku, ale chyba dałoby się to zorganizować odrobinę lepiej z pomocą kaucji? Plus ochroniarze nie pozwalający wejść na teren festiwalu z butelkami na wodę wielokrotnego użytku (moja prawie wylądowała w koszu) – powinno się raczej promować przynoszenie własnych butelek i instalowanie większej ilości fontann w parku. Transfer autobusem między scenami też raczej nie należy do przyjaznych – nie ma nigdzie wzmianek o tym, czy są to autobusy elektryczne.

I to chyba cała organizacyjna krytyka, jaką mam tym razem – wiadomo, są kolejki, są tłumy, czasami nagłośnienie i odległość od sceny pogarszają jakość przeżyć. Tak to jest z ogromnymi festiwalami. Na szczęście koncerty, widoki i cudowna publiczność rekompensowały całą niewygodę.

To teraz moja dziesiątka. Najmocniejsze koncerty tego roku, w kilku częściach.

1. Fever Ray

Porzucenie Nicka Cave’a z nowym albumem i podobno najlepszymi występami jego kariery dla Fever Ray wymagało asertywności i tak zwanych jaj. Ale widziałam Nicka kilka razy, z The Bad Seeds i Grindermanem, i za każdym razem był to najlepszy koncert świata, za to The Knife zdarzyło mi się widzieć tylko przy okazji słabego kabaretu Europa Europa w Tilburgu – nadszedł czas nadrobić braki.

Karin okazała się znakomita na scenie pod każdym względem. Jej polityczne zaangażowanie i stanowisko w kwestiach płci, równości i seksualności są centralne dla jej koncertów. Zespół, z którym występuje, jest nie tylko kobiecy, ale też subwersyjny. Mamy wokalistkę ubraną w ognisty kostium bodybuildera, ucieleśnienie silnej kobiecości; mamy steampunkową Ewę z wężem na szyi za keyboardem; drugą wokalistkę ubraną w stroje łączące burleskę z BDSM – i całą masę innych rekwizytów, skrzydeł nietoperzych, łańcuchów, podwiązek i lateksów. Sama Fever Ray wybrała makeup Jokera – i z nieustannym uśmiechem na twarzy wyglądała niepokojąco.

 

Post udostępniony przez FYH (@fyhcompl)

Koncert składał się przede wszystkim z utworów z nowego albumu, a ten jest przednim materiałem na ekstatyczne disco. Surowe i agresywne beaty „Wanna Sip” tworzyły atmosferę obskurnego klubu, ukłon w kierunku podziemnej sceny elektronicznej i tradycji rave’ów, z queerowym elementem obecnym w twórczości Fever Ray. Połamane i trybalne zarazem „An Itch” otworzyło koncert, a najmocniejszym momentem był „Falling”, kiedy wokalistki wykonały seksowny, prowokacyjny taniec-komentarz do ról płciowych, dominacji, feminizmu i płciowej płynności. Przynajmniej ja tak go odczytałam – chyba najmocniejszy układ, jaki widziałam kiedykolwiek na scenie, który w połączeniu z prowokacyjnymi strojami rzucał na kolana. Publiczność była zachwycona tym koncertem – obok mnie zawiązała się spora grupa entuzjastycznych tancerzy z konfetti i przechodzeniem pod linami, resztę tłumu hipnotyczne syntezatory i trybalne perkusje. Artystki i słuchacze wychodzili z pola bitwy z ogromnymi uśmiechami.

2. Tyler, the Creator

Tyler jest jednym z moich ulubionych artystów ostatnich lat. Moje serce skradła widoczna w jego twórczości mieszanka introwertyzmu i ekshibicjonistycznych wyznań, bipolarne niemalże połączenie wrażliwości i agresji, fascynujący minimalizm i złożoność zarazem jego muzyki, personalne i bardziej ogólne diagnozy wskazujące na niespójności i chorób współczesnego społeczeństwa. Z Tylerem nie do końca wiadomo, kiedy żartuje. I to też w nim lubię. Nie wspominając już o tym, jak dopracowane w każdym szczególe są jego teledyski, dziwaczne i genialne zarazem, a muzyka przełamuje konwencje hip-hopu – trochę jak twórczość Franka Oceana, który zamazał granicę pomiędzy popem, elektroniką i hip-hopem. I który był jego zespołowym kolegą w fenomenalnym Odd Future.

Okonma bawi się tradycją czarnej muzyki i miesza warsztat rapera z elementami jazzu i soulu, hip-hopowe bity z elektrycznymi gitarami w duchu NERD, RnB z gospelowymi klawiszami. Jego albumy są konceptualne – analizuje się je jako zapiski z wizyt u terapeuty, narzekania na media i blogerów muzycznych, czy pod kątem „dziesiątych utworów z każdego albumu”, które zawsze są kombinacją dwóch czy trzech różnych kawałków. I wychodzą mu doskonale.

Na Primaverze mieliśmy Tylera na piedestale ekranów – stał na wysokich schodach, dzięki czemu był dla wszystkich widoczny (pomagała robotnicza, odblaskowa kamizelka), królując na scenie; DJ-e schowali się gdzieś z boku, jedyną osobą wpuszczoną do centrum był gościnnie pomagający z „Who Dat Boy” A$AP Rocky (na którego widok publiczność chwilowo postradała zmysły). Tyler okrasił swój fantastyczny koncert wyświetlanymi na schodach i ekranie za nim widokami – gwiazdami, psychodelicznymi polami zbóż, fragmentami karaoke. Całkiem niezłym tańcem, i nieustannym ruchem na scenie – leżał, siedział, pojawiał się na głośnikach tuż przed publicznością, wbiegał w korytarz między tłumem. Tyler jest równie dynamiczną postacią jak jego nieprzewidywalna twórczość. Muzycznie – zgodnie z przewidywaniami: zabrakło tylko trzech utworów z Flower Boy, pojawiły się też klasyki z wcześniejszych płyt – „DEATHCAMP” i „IFYH”, nowy singiel „OKRA” oraz youtubowy hit „Ziploc”. Doskonale nagłośniony, doskonale zrealizowany, świetnie zarapowany i zaśpiewany koncert. I publiczność znów wypadła cudownie.

(Primaverowa publiczność zwykle dopisuje pod względem entuzjazmu, ale lubi zagadywać artystów z daleka. Zdecydowanie nie dawali szans Arctic Monkeys, tych jednak zabiła nuda ich nowych kawałków i mizerne nagłośnienie. Bardzo słaby koncert, nota bene — Alex Turner co prawda nie pojawił się pod wpływem na scenie jak dwa lata temu z Last Shadow Puppets, wypadł jednak tak samo miernie, jak wówczas. Oby rozruszali się trochę do Openera.)

 

%d bloggers like this: