Pytania zadane, najważniejsze koncerty zrelacjonowane. Czas w telegraficznym skrócie przedstawić faworytów tegorocznej Primavery.

Beak>

Beak = Disco przez dziwaków dla dziwaków, i to do tego tak mało ważne, że ich strona na wikipedii składa się z około dziesięciu zdań. Nawet obecność Barrowa z Portishead nie pomaga. Beak o tym wiedzą – byli zresztą pod wrażeniem, że ktokolwiek ich zna, nie mówiąc już o tym, że niektórzy kojarzyli kawałki z pierwszej płyty. Więc były one dedykowane „to all these weirdos in the first row”.

Koncert był fantastyczny – Beak rozkraczył się na granicy psychodelii, lo-fi, dance-punka i Bóg wie czego jeszcze, co daje naprawdę unikalne brzmienie, kawałki trochę za długie na normalne, ale nie za długie w ogóle. Psychodeliczna motoryka. Przygaszone wokale. Wiele zespołów na głównych scenach nudzi powtarzalnością, wszystko takie ładne, gładkie i dobrze znane – spotkanie z bristolczykami jest więc orzeźwiające i intymne, bo oczywiście większość jeszcze albo nie dotarła do Parc del Forum, albo woli brylować pod lepszą sceną przy lepszym zespole. A do takich „Yatton” czy „Wulfstan II” nogi same tańczą.

John Carpenter

Legenda horrorów dała pierwszy w życiu koncert tamtej nocy – 2 czerwca 2016 roku – przed gęstym tłumem. Było pierwszorzędnie: atmosfera kina akcji i dreszczy z lat 70-tych i 80-tych, ukłony w stronę Ennio Morricone, John żujący gumę i opowiadający w przerwach o inspiracjach do różnych filmów, o poszukiwaniach zielonookich piękności (oczywiście niebezpiecznych). Obejrzeliśmy wyselekcjonowane fragmenty wielu klasyków – dużo było zombie i innych upiorów wymieszanych z obrazami kapitalizmu. Jeśli ktoś kiedyś będzie miał szansę i ochotę na nostalgiczne granie, gorąco polecam Carpentera.

Psychic TV

Fantastyczna rozgrzewka przed festiwalem, dla małej grupki, której chciało się przybyć w poniedziałek wieczorem do Apolo i zobaczyć Genesis P-Orrige na żywo. Psychic TV to szczególna sytuacja, w której była gwiazda industrialu i wszystkiego, czego trudno się słucha/ogląda, zostaje liderem hardrockowej grupy, której gitarzysta produkuje ornamentalne riffy, a perkusista przed koncertem całuje się z młodym chłopcem. Kiczowato, ale znów – w bardzo nostalgiczny i uroczy sposób. Wracając do domu, śpiewaliśmy na głos „I really think so, ououou”.

Savages

Uwielbiam te dziewczyny i pewnie mam problem z oceną tego koncertu – ale wydaje mi się, że było fantastycznie. Camille Berthomier, znana jako Jehnny Beth, ma wszelkie talenty liderki artystycznego ruchu, jest fenomenalną wokalistką, fantastyczną pisarką, która wychodzi poza ciasne ramy feminizmu w stronę uniwersalnych problemów, krytyki przemocy, władzy, kakofonii, mediów, wszystko to ponad podziałami na płci. Oprawione w brutalne dźwięki liryki są skrojone na wielkie, dobrze nagłośnione koncerty: słychać wtedy niuanse wokalu, a muzyka wprawia w tribalowe drgawki. Jehnny spędziła dużą część koncertu na rękach tłumu – w jedynej konfiguracji z publicznością, jaka wypada punkowej artystce. Brawo.

Floating Points

Muzyka przez intelektualistów dla intelektualistów. Floating Points zdobyli serca publiczności pięknym debiutem i ogromny tłum przyszedł sprawdzić, jak materiał ten sprawdza się na żywo. Shepherd, znany przede wszystkim z doktoratu z neurologii i miłości do jazzowych klasyków, zebrał zespół, który doskonale rozumie jego muzyczne fascynacje. Dzięki nim oryginalne utwory, subtelna, wdzięczna elektronika zaprawiona jazzem, stają się monumentalnymi jazzowo-funkowymi kompozycjami na scenie. A wizualizacje ilustrujące matematyczne kalkulacje przypominają, że grają je geeki.

Wreszcie w superskrócie: doskonały koncert zagrali Drive Like Jehu – kolejny z rzadkich powrotów, tym rzadszych na scenie post-hardcore. Kalifornijczycy po 20 latach przerwy wrócili do grania w 2014 roku i od tamtej pory od czasu do czasu, głównie w Stanach, da się ich gdzieś spotkać. Byli na Primaverze rarytasem i godnie powetowali wszystkim fanom Radiohead nieobecność na Shellacu. Ta sama estetyka, ten sam grubo ciosany mathrock spleciony z hardcore’em, ta sama ponura medytatywność wypełniona krytycznymi lirykami. Naprawdę świetny koncert. Podobnie było z Autolux – mimo niedoskonałego nagłośnienia trójka z Los Angeles zagrała mniej więcej taki koncert, o jakim marzyłam. Brudny, noise’owy, z przesterami i wycofanymi wokalami, z Carlą stojącą na perkusji, śpiewającą balladę z „Pussy’s Dead”, z całym ich eksperymentalnym podejściem do grania. Zabrakło tylko „Turnistile Blues” do pełnej radości. Zamiotło mnie ostatecznie spotkanie z Ho99o9 – większość przestała ten koncert z otwartą gębą. Freakshow, okropne zdjęcia, przedłużane paznokcie, peruki, dziwne ubrania i najsurowszy z surowych punków, grany na perkusji przez drobnego chłopca, jako tło do rapu z getta. Bezlitosna jatka, proszę państwa. Zdecydowanie polecam w ramach przeżywania czegoś nowego. I lepiej na żywo, bo w domu aż tak nie boli.

%d bloggers like this: