Kameralne, pieczołowicie komponowane przez Rojka spotkanie z muzyką w roku 2018 mamy za sobą. Było fajnie, jak zwykle – kompaktowe przestrzenie, kilka odkryć, trochę gwiazd, mnóstwo spotkań z dawno niewidzianymi znajomymi.

Zacznijmy od headlinerów, których głównie nie oglądałam, poza Jonem Hopkinsem, The Brian Jonestown Massacre i, niestety, M.I.A. Artyści wypadli – od najlepszego do najsłabszego – w takiej dokładnie kolejności. Hopkins, którego zobaczyłam trzeci raz tego lata, tym razem bez tancerek i mieczy świetlnych, dał oczywiście fantastyczny koncert. Wizualizacje, światła, energia – wszystko się zgadzało, może poza dziwnie cichym nagłośnieniem, który to problem dotyczył zresztą wszystkich scen.

TBJM z kolei nie sprostali moim wyśrubowanym oczekiwaniom – uwielbiam ich płytową estetykę, mariaż psychodelii z shoegaze’em, leniwą, zmysłową, brzmiącą jak prosto ze ścieżki do filmu Jarmuscha. Nie można im zarzucić warsztatu, bo wszystkie gitary, basy i perkusje (a było ich mnóstwo na tej scenie) brzmiały perfekcyjnie, koncert nigdy jednak nie nabierał tempa. Było leniwie i zmysłowo, trochę jak na dużej ilości zioła. Marzycielskie zawiechy Joela Giona wskazywały na to, że być może mam trochę racji. W każdym razie, od używek abstrahując, fałszujący wokaliści, wszyscy bez wyjątku i nieco monotonna, choć bardzo przyjemna dla ucha psychodelia, niekończące się repetycje całej orkiestry gitar, wywołały problematyczny efekt – było nie do końca świetnie.

Z kolei M.I.A. wolałabym nie widzieć. Pamiętam, że jej koncert na Openerze lata temu też wypadł chaotycznie i źle, ale to, co Matangi zrobiła w Katowicach przeszło moje najgorsze wyobrażenia. Nie ratowały jej żadne chwyty – ani piękne uda, ani świetne stroje, ani tancerki, ani ciekawa dekoracja, ani nawet druga wokalistka robiąca za nią większość roboty i zaczepianie tłumu w bezsensowny sposób. Już nawet nie mówię o wylewaniu na tłum butelek wody w środku nocy, która wcale najcieplejsza nie była, ale o nietrzymające się kupy gadki – najpierw kazała nam wyjąć telefony i świecić do jednego z utworów, potem uznała, że mamy je schować i uwolnić się od złego internetu. Niestety, M.I.A. nie potrafi też śpiewać i zadyszka zabijała pozostałości tego koszmarnego show. Pozostało jej naprawdę niewiele do zrobienia tej nocy dla publiczności – DJ-ka dbała o podkłady i lwią część wokali, tancerki dawały czadu, wystarczyło wyjść i przyzwoicie zaśpiewać. Nie udało się. Jakkolwiek intryguje mnie ona jako postać – feministka, aktywistka, córka partyzanta, politycznie zaangażowana w trudne konflikty osoba – to jako artystka powinna się chyba ograniczyć do studia.

Ale, żeby nie było – Off oczywiście gwiazdami nie stoi, i jak zwykle cuda działy się w namiotach i na leśnej. Kto wypadł ekstra?

Oxbow. To było oczyszczające przeżycie. Każdy element ich koncertu zasługiwał na zachwyty, począwszy od skomplikowanych, eklektycznych kompozycji, przypominających spotkanie Van Pelt z Fugazi czy Tortoise z Shellakiem, czy w ogóle ich wszystkich jammujących na jednej scenie (na płytach zdarzają im się do tego orkiestry). Było bosko – meandrujący podkład, czerpiący z noise’u i post-hardcore’u, i jazzu, i rocka, i math-rocka, i czego tam sobie jeszcze nie wymyślisz, połączony z ekspresyjnym, teatralnym wręcz występem wokalisty Eugene’a Robinsona, który zaczął jak dandys, w bordowym garniturze i żółtej koszuli, a skończył w bokserkach i kamizelce na gołym ciele. Był pot, ekspresja, energia, dramatyzm, i fenomenalne muzykowanie.

Wednesday Campanella byli moim drugim ważnym przeżyciem tego festiwalu. Zespół zagrał zgrabny pod każdym względem show. Główna dekoracja w postaci pompowanej, gigantycznej, trzęsącej się kuli, która wędrowała na rękach tłumu spod sceny poza namiot eksperymentalny i z powrotem, robiła kosmiczne wrażenie. Takie w sumie bardzo japońskie – może to być obiekt spodziewany w pierwszym lepszym anime. Mniej więcej równie kosmiczne i niespodziewane były kombinacje dźwięków grupy, w których znaleźć można południowoamerykańskie bębny i rytmy, japońskie instrumenty szarpane, cygańsko pogrywające gitary, hip-hopowe bity, ambientową elektronikę, i tak by można bez końca. Na tym tle równie zaskakująco dobrze wypadał popowy, subtelny wokal KOM_I, wpadający czasem w bardziej tradycyjne style japońskiego śpiewania. Cudny koncert i świetna niespodzianka drugiego wieczora.

Clap Your Hands Say Yeah. Myślę, że publiczność, a przynajmniej ta jego część, która wychowywała się na Trójkowym Ekspresie, Interpolu i Franzu Ferdinandzie, doceniła tę nostalgiczną wycieczkę dekadę wstecz. Z okazji pierwszej wizyty w Polsce zespół dorzucił zresztą do urodzinowej rekonstrukcji trochę kawałków spoza Some Loud Thunder – co najmniej po jednym z każdej z pozostałych płyt. Świetnie im poszło odtworzenie atmosfery charakterystycznej dla ich twórczości, z tym ich futurystyczno-psychodelicznym elementem a’la Super Furry Animals, z bitnicką poetyckością wokali i tekstów Aleca, z nieco bardziej awangardowym podejściem do pisania prostych gitarowych piosenek. Piękna godzina.

Laury należą się też Dj-owi Paypalowi z Dj-em Taye, którzy zrobili z nas miazgę sobotniej nocy w namiocie Trójki. Totalnie pokręcona elektro-hip-hopowa muzyka połączona z występami Taye’a, rapującego od czasu do czasu bohatersko do tych połamanych, nieprzewidywalnych bitów. Przepiękne. Dała radę również Or:la, której popis w tym samym namiocie dzień wcześniej nie zaczął się najlepiej (opóźnienia, techniczne problemy) – do tego od funku, z którego magicznie, stopniowo i bardzo sprawnie przeniosła nas w klimaty spoconego, błogiego techno rave’u. Nic dziwnego, że za dwa tygodnie będzie bujała tłumem w Berghain – ma do tego predyspozycje. No i oczywiście najbardziej niezapomniany popis trzęsących się tyłków, czyli Big Freedia. Nowoorleańska artystka zmusiła polską publiczność do twerku, i to na scenie, z zadartymi po majtki spódnicami. Tego się można i trzeba było spodziewać po tym wysoce energetycznym show, w którym kolor skóry, tożsamość, seksualność, taniec i rap były w takim samym stopniu polityczne i widoczne. Mogło się nie podobać, za to nie sposób Freedi za jej radykalne podejście nie docenić.

 

%d bloggers like this: