Le Guess Who? czyli jeden z ciekawszych festiwali w Europie? Muzyka z całego wręcz świata w jednym mieście? Piszemy o najciekawszych koncertach, które odbywały się w Utrechcie.

Cóż to był za festiwal. Jak zwykle Utrecht przywitał publiczność, śmiem twierdzić rekordowo dużą, eklektycznym programem, w którym muzyka z Afryki, Izraela, krajów arabskich czy Turcji mieszała się z awangardowymi występami japońskich artystów i czołówką alternatywnej sceny z Europy i północnej Ameryki. Do tego mieliśmy namiastkę lokalnego życia w celebracyjnej formie – festiwal Lombok, z koncertami lokalnych artystów (Utrecht jest bardzo indie i lubi to prezentować światu) w kafejkach, zabytkowych młynach i na placykach dzielnicy Lombok, plus targiem z jedzeniem przygotowanym przez mniejszości zamieszkujące to holenderskie miasteczko. Jako że do Utrechtu przyjechałam prosto z Indonezji, ucieszyły mnie różne znaki obecności tamtejszej kultury w Holandii: dzielnica Lombok nazywa się tak jak jedna z wysp archipelagu, ulice noszą indonezyjskie imiona, a tofu i tempeh oraz niezły nasi ciampur można dostać w wielu sklepach i restauracjach.

Brakowało tylko indonezyjskiej muzyki, którą byłoby łatwo przywieźć w tym roku: w Brukseli trwa właśnie kilkumiesięczny festiwal Europalia dedykowany tej części świata. Może w przyszłości obok tureckiej kultury znajdzie się więcej miejsca na Le Guess Who? dla indonezyjskiej awangardy. No i nieodłączne Mini Le Guess Who?, weekendowy showcase lokalnej muzyki alternatywnej, w którego organizację włączają się second handy, restauracje, kawiarnie, opuszczone miejsca i hostele w Utrechcie. Trzeba mieć energię, bo lokale są małe i zawsze pełne po brzegi, ale wytrwałych czekają całkiem przyjemne odkrycia.

Z dziesiątków artystów, jakich miałam szansę zobaczyć tym razem, wybrałam pięciu, którzy zagrali najbardziej wyjątkowe koncerty.

The Ecstatic Music of Alice Coltrane Turiyasangitananda

Grote Zaal przemieniło się na tę okoliczność w aszramę, miejsce kontemplacji i modlitwy na wzór tych odwiedzanych przez poszukujących mądrości hinduskich pustelników. Był to specyficzny rodzaj aszramu – z ołtarzem z lampami z himalajskiej soli, zdjęciami Alice Coltrane, z publicznością siedzącą na niebieskich poduszkach i chantującą teksty z rozdawanych przed koncertem śpiewników. Miejsce, w którym grupowe przeżycie zastępuje samotną kontemplację, dzięki czemu czułam się na tym koncercie bardziej jak na mszy protestanckiej. To właśnie ta niesamowita fuzja tradycji i kultur uczyniła z niedzielnego występu mój ulubiony moment. Muzycy odkrywający przed nami owiane legendą utwory Alice Coltrane pochodzili z różnych zakątków świata, dzięki czemu nabierały one eklektycznego i uniwersalnego zarazem charakteru.

Hinduska intonacja, powtarzająca ekstatycznie kilka fraz, stanowiła centrum kompozycji, które przybierały kształt religijnych i popularnych pieśni z innych tradycji. Porównania do gospelowych chórów są nieodwołalne, za to oprawa muzyczna czerpała pełnymi garściami z soulu, funku i jazzu, tłumacząc w ten sposób południowo-azjatyckie tradycje na nowe języki. To było naprawdę niesamowite półtorej godziny – z solowymi popisami artystów (w tym wokalistki tUnE-yArDs gościnnie), z przepięknym saksofonem, z hipnotyczną powtarzalnością rytmów i wprowadzeniami pianisty, który podkreślał wspólnotowy charakter tego występu, zachęcał do śpiewania, opowiadał o miłości, tolerancji, wzajemnym szacunku.

Ten pierwszy występ ostatniego dnia festiwalu w pewnym sensie świetnie podsumowywał inkluzywny, eksperymentalny, coraz odważniejszy charakter Le Guess Who? – festiwalu, który zadowala coraz bardziej eklektyczne gusta i celebruje różnorodność kultur i tradycji.

Mary Margaret O’Hara

Mary Margaret O’Hara jest perfekcyjnie obojętna na swój status idolki, fantastycznej artystki i pupilki krytyków. Pierwszy i ostatni solowy album wydała w 1988, później skomponowała ścieżkę dźwiękową dla kanadyjskiego filmu, który znów dał jej rozgłos, pracowała też z czołówką alternatywnych artystów na przestrzeni ostatnich dekad, i mimo to udało jej się pozostać totalnie undergroundową postacią, gratką dla koneserów i miłośników. Dlatego koncert na festiwalu Le Guess Who? był wyjątkową okazją do zobaczenia jej na żywo. I był on doskonały. Przy akompaniamencie niezwykle utalentowanego pianisty/gitarzysty/perkusisty, eksperymentalnej wiolonczelistki i brata, ubranego w czapkę klauna i grającego głównie na balonach (od czasu do czasu kontrybuującego mruczenia i warczenia), Mary O’Hara przeniosła nas na nieco ponad godzinę w świat awangardowej muzyki, w której niepodzielnie królował jej spektakularny głos.

Mogła być na scenie równie dobrze sama albo w towarzystwie kilku baloniarzy, perkusisty grającego na beczce, z kimkolwiek dosłownie – bo to jej wokalistyczne umiejętności są najważniejszym elementem. Śpiewała nam amerykańskie ballady, serwowała poezję, sięgała ze swobodą do bluesa, country, popu, elektroniki, post-rocka, dronującego noise’u. To był wyjątkowy spektakl, porównywalny z występem Anette Peacock dwa lata temu na tej samej scenie – najwyższej próby artyzm, odważnie przekraczający stylistyczne granice, spięty charyzmatyczną, ekscentryczną postacią wokalistki. Majstersztyk.

Shabaka and the Ancestors

Kolejny z niedzielnych występów, który absolutnie skradł moje serce – i wstawiam ich na podium ponad Sun Ra Arkestra, którzy rzecz jasna dali fenomenalny koncert i zdecydowanie pochodzą z kosmosu, biorąc pod uwagę dzikie pląsy i gwiazdy, jakie ci staruszkowie ubrani w brokaty sadzą na scenie. Shabaka and the Ancestors dali przepiękny popis uduchowionego jazzu, który wspólnie stworzyli, nagrywając w ciągu jednodniowej sesji w Johannesburgu. Efekty ich pracy są fantastyczne – bogaty w odniesienia jazz, w którym odkrywane są na nowo echa afro-amerykańskiego protestu wobec niewolnictwa, rasizmu, dyskryminacji, wzbogacone karaibskimi i południowoafrykańskimi tradycjami muzycznymi, i w oczywisty sposób nawiązujące do afro-futuryzmu zapoczątkowanego przez Sun Ra. To rodzaj jazzu, który rzeczywiście przenosi słuchacza w odległe światy – w obrębie, ale i poza obręb naszej planety.

I chociaż ciężar umiejętności Shabaki Hutchingsa, tenorowego saksofonisty i lidera projektu, jest kluczowy dla geniuszu tego występu, to wokalista Siyabonga Mthembu odegrał dla mnie najważniejszą rolę – aktualizując konceptualną, polityczną misję jazzu w kontekście dzisiejszych wydarzeń. Potężnym momentem był ostatni utwór koncertu, podczas którego zaczął on powtarzać wers, mam nadzieję przytoczyć go dość wiernie: „In the burning of the republic of the mind, and never the republic of the heart, we need new people”, po czym nastąpiły nawoływania do feminizacji polityki, zaprzestania rasizmu, sprawiedliwego podziału dóbr i krytyka świata, w którym dzieci chodzą spać głodne. Shabaka and the Ancestors są głosem pokolenia, które znów znajduje się na froncie walki z ksenofobią i białą dumą – i po raz kolejny narzędziem samoobrony jest kreatywność i nieprawdopodobny jazz.

Mario Batkovic

Miałam szczęście – rok temu nie dotarłam do Utrechtu, gdzie Mario miał zagrać po raz pierwszy, koncert jednak został odwołany i tym razem zobaczyłam go na żywo. Byłam ciekawa tego, jak samotny akordeonista wypadnie na scenie – akordeon wraca do łask, coraz częściej zdarza się go zobaczyć na awangardowo-tradycyjnych wydarzeniach, często w rolach zupełnie niespodziewanych. Na przykład takie Motion Trio grające techno na trzy akordeony… No więc Mario Batkovic jest absolutnym mistrzem swojego instrumentu – potrafi wydobyć z niego różnorodność i intensywność dźwięków, które przyprawiają o gęsią skórkę. Mówił nam, że nie może uwierzyć wielkości publiczności, jaka ściągnęła go oglądać w ogromnej Rondzie – i że on taki sam, jeden, na tej scenie.

Ale skąd! Mając w rękach akordeon, Batkovic przeradza się w całą orkiestrę, z basami, organami, smyczkami, fortepianami, trąbami – i równa się bombastycznym popisom Philipa Glassa, którego wiele lat temu widziałam w Lublinie, z zespołem i solo. Fenomenalna maestria, genialny minimalizm, hipnotyczna powtarzalność, dramatyzm narastającego napięcia w jego kompozycjach złożyły się na występ absolutnie piękny i wciągający, tym bardziej urzekający, że bośniacki artysta pozostawał cały czas skromnym, słowiańskim chłopakiem.

Lost Horizons

Właściwie piąte miejsce należało się Jamesowi Holdenowi, który dał oczywiście niebywały koncert, ale Lost Horizons mogą potrzebować rekomendacji, pomimo statusu supergrupy (przynajmniej wśród geeków). Konglomerat muzyków z Cocteau Twins, Dif Juz, Jesus and Mary Chain, Duke Spirit, Ghostpoet, Marissy Nadler, Sharon Van Etten, Midlake… i tak dalej, i tak dalej, wydał dopiero co album Ojala, o którym nie wiedziałam do momentu wejścia do Pandory i odkrycia tego projektu. Koncert balansował na granicy teatralnej pompatyczności, dreampopowej miękkości, gotyckiego dramatyzmu, elektronicznej lekkości, folkowej nostalgii – i zdaję sobie świetnie sprawę z tego, jak cholernie pretensjonalnie określenie tej mieszanki zabrzmiało. Ale co tam.

Zaczynający koncert „I’ve Seen It All” wydawał mi się trochę zbyt emo-dramatyczny, ale im dalej w las, tym było lepiej – spektakl rozwijał się w dość nieprzewidywalnych kierunkach, które oddają eklektyzm zebranego do projektu zespołu. I dzięki tej właśnie różnorodności nie sposób było odpłynąć – mieliśmy trzech różnych wokalistów (w tym największe brawa dla Lieli Moss z Duke Spirit, brzmiącej jak Kate Bush/Blondie), całe spektrum gatunków i wciągający koncert jako rezultat. Rozumiem krytyków, którzy zarzucają Lost Horizons niespójność – ale te okazały się na scenie sporym atutem. To był ich trzeci koncert w ogóle, więc wiele niedociągnięć można zrzucić na świeżość wspólnego grania na żywo. Bardzo jestem ciekawa, jak projekt będzie ewoluował i jak przyjmą go inne publiczności.

Tymczasem ja odliczam już niecierpliwie dni do następnej edycji Le Guess Who? – 8-11 listopada 2018 w Utrechcie.

%d bloggers like this: