Telegraficzny skrót – następna i ostatnia zarazem piątka podsumowująca Primavera Sound.

#6 Jon Hopkins

Jeden z ostatnich i wybitniejszych elektronicznych występów festiwalu. Jon Hopkins z materiałem z najnowszego albumu Singularity, odrobinę tylko urozmaiconym Immunity i zamkniętym remiksem kawałka Lorde z Disclosure, był hipnotycznym popisem techno wykraczającego poza granice gatunku. Mistrzowsko zbudowane kompozycje, potężne beaty podbite uduchowionymi wokalami, inspiracja połamaną estetyką IDM – wszystko dało się odczuć na odległej scenie Bacardi, opatrzonej przedziwnymi wizualizacjami i obecnością dwóch tancerek z „mieczami świetlnymi”, które w jakiś sposób nawiązują do skomplikowanego konceptu chaosu i determinizmu w społeczeństwie i świecie. Czuć było, że Hopkins stworzył dzieło poszukujące sensu i większej siły w pozornie chaotycznym świecie. Tańczyć do takiego soundtracku to czysta radość.

#7 Let’s Eat Grandma

Na dobry początek ostatniego dnia festiwalu, Brytyjki zagrały na Ukrytej Scenie koncert raczej magiczny. Ogromnie podobała mi się ich bezpretensjonalność na scenie, nieporadność w przerwach, która znikała, kiedy tylko dziewczyny zabierały się do grania. Ich muzyka jest ucztą dla post-hipsterki, wprowadzeniem do tego, czym może być niezależny pop w wydaniu nowego pokolenia. Te dwie młodziutkie dziewczyny wzięły na warsztat rozleniwione, rozciągnięte lo-fi i psychodelię, pop i spowolnione perkusje, nakładające się wokale i eteryczne saksofony, przypominające trochę przestrzenne, niepokojące granie doom-jazzowych gigantów pokroju Bohren und der Club of Gore, zaskakująco gładko mieszające się z dziecięcymi cymbałkami. Zrobiły z tego ekscentrycznego zestawu naprawdę niezły show. Trzymam za nie kciuki i mam nadzieję, że doroślejsze piosenki okażą się tak samo dziwne i intrygujące, jak ich dotychczasowa, nastoletnia aktywność.

#8 ATEQ

Nie do końca potrafię ATEQ opisać, bo przetańczyłam jego poranny DJ set w ciemnościach The Warehouse do ostatniej sekundy, nie mogąc się nadziwić temu, jak na jednym motywie bez końca powtarzającego się basu można zbudować tak wciągający, przyjemnie wyrównany, elegancki set klasycznego techno. Zrzucę winę na późną godzinę i kompletne zapomnienie – ale przysięgam, to był jeden z tych koncertów, które z ręką na sercu polecę. Berlińskie techno w najlepszej formie.

#9 Björk

Islandka była królową, zgodnie z oczekiwaniami. Na nową trasę za królestwo wybrała sobie kwitnący las tropikalny, po którym poruszała się w stroju psychodelicznej orchidei połączonej z miękką, różową waginą, otoczona zwiewnie ubranymi flecistkami i harfistką. Są na scenie też dwaj mężczyźni, jakoś jednak mniej zauważalni. Jej koncerty zawsze są czymś więcej niż tylko prezentacją nowego albumu – polityczne przesłania, miłość do przyrody, feminizm, matriarchat. Nie brakowało nawiązań do tych tematów w wizualizacjach na ekranach – Björk jako androidowa królowa albo bohaterka psychodelicznej animacji, w której płynie na tratwie rwącą rzekę z pasażerem na plecach, wpada na rozdziawionego potwora wyglądającego jak jawajski Barong (nie potrafię rozgryźć symboliki tego krótkiego filmu, mam jednak wrażenie, że odnosi się on do migracji i ekologii w bardzo abstrakcyjny sposób). Niektórym utworom towarzyszyły zdjęcia ptaków wodnych, poruszających głowami do rytmu muzyki, innym utopijne obrazy modernistycznych budynków. Cudowny spektakl, przepiękna muzyka i niezmiennie intrygujący głos Björk złożyły się na uduchowiony, wciągający koncert, którego nawet gadający tłum Primavery nie mógł zepsuć.

#10 Kurws

Będzie po polsku na koniec – przyznaję, że do Apolo we wtorek poszłam wyłącznie ze względu na The Sea and Cake, którzy niestety nie zagrali niezapomnianego występu. Za to zobaczenie Coals i Kurws przed nimi było wielką, pozytywną niespodzianką. Kurws przeszli wszelkie oczekiwania swoim energetycznym, zwariowanym math-rockiem, jazzującym, nieprzewidywalnym, uwolnionym od struktur i schematów. Potężna energia i fantastyczny warsztat, do tego mocno odczuwalny punkowy duch i świetny kontakt z publicznością (którego w ogóle nie mieli Amerykanie) zrobiły swoje. Kurws wracają do domu z nowymi fanami, nie mam co do tego wątpliwości.

I na koniec bardzo bardzo szybkie wyróżnienia:

  • The Blaze – za świetny elektropopowy show pod koniec festiwalu – czekam na pełny album
  • Sparks – za ekscentryczność i charakterność, i za bardzo równy, bardzo dobry koncert
  • Ezra Furman – za świetny overall i ogromną energię. Czasami miałam wrażenie, że bawi się sam ze sobą lepiej niż reszta publiczności, ale to pewnie dlatego, że leniwie go przesiedziałam i oglądałam z daleka
  • Spiritualized – za fascynujące podejście do starej twórczości. Nie spodziewałam się, że mogą oni brzmieć równie kosmicznie, ziemsko i nieziemsko, bosko i anielsko, psychodelicznie i brudno w ciągu jednego koncertu. Gigant na miarę najlepszych wspomnień z Auditori, z genialnym oświetleniem i nagłośnieniem. Ladies and gentlemen…
  • Nils Frahm – utrzymanie publiczności przy życiu o 2 w nocy jest wyzwaniem i odpowiedzialnością, i chociaż chcieliśmy go ze znajomymi zobaczyć, wątpiliśmy, czy da radę. Nie wiem do końca, jak on to zrobił z tym swoim minimalistycznym, ambientowym niemalże materiałem – ale zaczarował nas i przez godzinę nie sposób było go opuścić. Przepiękny koncert.
  • Charlotte Gainsbourg – świetnie udekorowana scena (neonowe portale, świecące się na raz albo na zmianę), bardzo utalentowany zespół, i jeden z najlepszych albumów ostatniego roku w rzadkim wydaniu na żywo. Nie było równo, ale najważniejsze, że  „Deadly Valentine” wypadło absolutnie imponująco.

%d bloggers like this: