W czerwcu wydali świetną płytę Very Sorry, dziś o swoich dwunastu najważniejszych utworach opowiadają Vermona Kids. Nowa Parszywa dwunastka – prosto z Wołowa – już czeka.

ZOBACZ: recenzja Very Sorry Vermona Kids. 

Krystian Pilarczyk

Hammerhead – „Earth (I Won’t Miss)”

Są płyty, które chciałbym przesłuchać raz jeszcze „po raz pierwszy”. To był dla mnie przepotężny strzał w ryj. Outside’owe kasety Hammerheada miałem totalnie zajechane. Ethereal Killer i przede wszystkim Into the Vortex to płyty genialne, ale to właśnie Duh, the big city to dla mnie absolutny kult. Otwierający tę płytę kawałek może właściwie pojawić się u mnie w każdym, jakimkolwiek zestawieniu. Na najlepszą piosenkę, na najlepsze brzmienie basu, najlepsza solówka, najlepszy rimshot, najlepszy zaśpiew wokalisty bez wąsa, najlepsze przejście perkusisty z wąsem itd., itp. Po prostu w tym kawałku się wszystko zgadza, to taki the best song of the songs of the best golden songs ever

Fugazi – „Waiting room”

Zdecydowanie to chyba najbardziej znany utwór Fugazi. Przez długi czas myślałem jednak, że to kawałek zespołu Assassins of God. Na jednej stronie dziewięćdziesiątki BASF miałem 13 songs, a na drugiej The jupiter ox revealed. A że kaseta nie była opisana… Na szczęście oba albumy darzę podobnym uczuciem. Jednak to „Waiting room”, a nie „Egg of doom” stał się dla mnie muzycznym wyznacznikiem na wiele lat. Czuję się szczęśliwcem, że mogłem usłyszeć ten kawałek na żywca. Pamiętam ten koncert, byłem o wiele bardziej podniecony niż Kydryński puszczający Stinga, a pot kapał z sufitu.

Napalm Death – „You suffer”

ABSOLUTNY majstersztyk.

Marcin Lokś 

Rein Sanction – „Every Color”

Jest wiele utworów, które kocham, ale ten muszę wymienić jako pierwszy. Pozostałe są  kompromisem między wieloma, wieloma utworami różnych wykonawców. Ten wybór był oczywisty od razu. To song, który nie posiada w zasadzie wyraźnej melodii, czegoś, co możemy zanucić. Już od  samego początku dźwięki gitary płyną tak dostojnie, że wiadomo, że mamy do czynienia z czymś  poważnym. Wchodzi sekcja, a pałker gra nietypowo – rytm ma podkład na dwóch blachach. Basista mknie na wysokich dźwiękach w dziwnych pasażach, a gitara pozornie niechlujnie opowiada swą  opowieść, która brzmi, jak gdyby ktoś grał „od  tyłu”. No i wokal. Nie znam tekstu, ale to dla mnie utwór o rozpaczy, stracie, zapomnieniu. Tak jak cała muzyka z tej płyty. Nie znam nawet jego tekstu, ale tak to czuję. Kilka lat po poznaniu Rein Sanction zobaczyłem klip do tego numeru. To wspaniałe bezbudżetowe uzupełnienie, które  mnie nie zawiodło – słabo oświetlona kapela, koleś biegający z pochodnią, podpalający kukłę z głową dyni. Nie wiemy, o co chodzi. Pozostaje tylko niepokój i pustka. Bracia Gentry stanowiący podstawę kapeli i szalony basista Ian Chase. Geniusze. Zespół absolutnie kultowy i wyjątkowy. Na moim topie od dwudziestu pięciu lat. Powinno się go słuchać na stojąco z należytym szacunkiem. (Choć Krystian mnie poprawia, że na kolanach. I słusznie).

Joy Division – „New Dawn Fades”

Sytuacja jest taka. Mam jakieś szesnaście lat, świat mnie nie chce, nie rozumie i ja jego również. Jest lato, noc, otwarte okno, przez które wpada czasem kropla ciepłego deszczu. Ciemno. Czas nie istnieje, a na przegranej od kumpla kasecie leci w kółko przewijany ten numer. I on takiego gówniarza, jakim wtedy byłem, zawsze trzymał w ryzach. Nie wiem co więcej powiedzieć. Dodam tylko, że kocham solówkę z tego numeru. To jest tak proste i organiczne. Tej muzyki nie da się  wytłumaczyć. Jest w głowie. Abecadło.

Sunny Day Real Estate  – „48”

W zasadzie  mógłby być  to każdy numer  z tej świetnej płyty. Postawiłem na „48”, ponieważ uwielbiam jego refren. Numer jest niemal balladowy. Zaczyna się spokojnie na szemranym werbelku, ale gdy wchodzi refren tego numeru, wzruszam się jak dziecko i zdarza mi się uronić łzę. Klasyka emo. Tego najfajniejszego, granego na gitarach, bez malowania oczu i bez przebieranek. Zagrany i  zaśpiewany przez dziewiętnastoletnie gardło, tak jakby miał się skończyć świat. Tak się powinno grać tę muzykę. Wywalać serducho.

Monika Bronowicka

Thrice – „In Exile”

Za dzieciaka raczej się nie buntowałam. Z natury byłam grzeczna i siedziałam w domu, zakuwając do kolejnych kartkówek. Ten utwór zapoczątkował moją miłość do tego amerykańskiego składu, „mocniejszych” brzmień i podróży przez świat. Sam zespół obudził we mnie chęć do poszukiwania i obserwacji tego, co dzieje się na zewnątrz. Mocne gitarowe riffy, przeplatane z melodyjnym wokalem tworzą piosenkę idealną do wyjścia z domu. W sam raz do samotnej, wieczornej jazdy samochodem. Ballada dla podróżujących.

Death Cab For Cutie – „Transatlanticism”

Kocham ten utwór, kocham ten album!

Choć album zawiera bardzo dobre kawałki, to właśnie ten tytułowy utwór skradł moje serce. Już pierwsze dźwięki mają magiczną moc wypełniania znerwicowanego tętna i naprawy zmęczonej głowy. Bez zbędnego komentarza powiem jedno – jest między nami chemia.

Sometree – „Hands and Arrows”

Kiedyś, w lokalnym domu kultury, od tamtejszego pracownika dostałam w prezencie urodzinowym pakiet płyt. Pomijając te znane tytuły, w komplecie pojawił się również Bending the willow Sometree. Materiału jak i zespołu wcześniej nie znałam – ale gdy tylko w głośnikach zabrzmiał ten utwór – wiedziałam, że to będzie miłość od pierwszego usłyszenia. Swobodnie płynący bas, towarzysząca mu perkusja i delikatnie rozkręcające się gitary – wszystko to, by później, w odpowiednim momencie, łupnąć i tupnąć lirycznym zwrotem Spent half my life, casting you from somewhere, casting you aside.

I choć Sometree już nie istnieje, pozostawili po sobie kawał dobrej muzyki.

Bartek Tajak

Björk – „Human Behaviour”

Śmiałem się w rozmowie z Marcinem, że mówiąc o muzycznej ewolucji, musiałbym zacząć od mojej pierwszej kasety Spice Girls, natomiast trzy opcje wyboru to bardzo mało. Tak naprawdę tylko część kaset z tamtych czasów zostawiłem sobie po dziś dzień, a utwory Björk lub Radiohead to najbardziej aktualne i cenione przeze mnie nabytki wpływów gustu starszego brata! Klip do „Human Behaviour” za to, to jedno z bliższych wspomnień naszego eklektycznego składaka na VHS-ie. Czy to nie był faktycznie dobry materiał na senne koszmary?!

Jimmy Eat World – „A Praise Chorus”

Moje pierwsze zajawki deskorolką i gitarą, samodzielne wycieczki, ściąganie na programach peer-2-peer dosłownie wszystkich plików tagowanych jako „punk rock”, z tym konsekwentne i dalekosiężne odkrycia zespołów typu Jimmy Eat World, The Get Up Kids, Saves The Day. Konkretnie ten utwór pamiętam jak dziś, kiedy w końcu sam w domu odpalałem ten przełomowy album bardzo głośno i udawałem, że gram na scenie z instrumentem złożonym z trzepaczki do dywanów i szlafrokowego paska. Dopiero znacznie później odkopałem kilka wcześniejszych formacji i odkryłem, że już np. w tym kawałku bridge śpiewa sam Davey von Bohlen z The Promise Ring. Emo królestwo!

Julien Baker – „Sprained Ankle”

Wiele warstw dołożyło się przez lata do ulubionych katalogów, ale teraz trudniej już o ciarki przy słuchaniu muzyki. Robiąc przeskok, spojrzałem na swoje skrupulatne, nikomu-niepotrzebne-statystyki i Julien Baker oraz Phoebe Bridgers to moje najczęściej odsłuchiwane odkrycia kilku ostatnich lat. Przy tym debiucie zdecydowanie przeszyło mnie wiele emocji, wróciło też spojrzenie na przekaz i wykonanie w kontraście z minimalnym środkiem przekazu. Zaskoczenie, że zawsze można odczuć trochę inne emocje. Zaskoczenie, że ta mała istotka, jakże znacznie zarazem młodsza ode mnie, objawiła się dla mnie tak aktualna, tak dobitna i bliska. Jest dobrze! A marathon runner, my ankles are sprained.

 

Polecamy też naszą plejlistę na Spotify:

%d bloggers like this: