Niedawno wydał swój najnowszy album zatytułowany Greed. Od lat Tomasz Mirt stanowi czołówkę polskiej sceny elektronicznej oraz zajmuje czołowe miejsce w dziedzinie rejestracji terenowych. Założyciel Saamleng, czołowy członek Monotype dziś opowiada o swoich dwunastu ulubionych utworach. 


 

Długi czas absolutnie nie rozumiałem fenomenu singli i siódemek. Miałem wrażenie, że zanim dojdę do kanapy, będę musiał zmieniać stronę i po co mi takie słuchanie muzyki. Skupiam się na całych albumach, często trudno z nich wyodrębnić jeden utwór bo traci kontekst i nie robi już tak dużego wrażenia lub zwyczajnie nie jestem w stanie wskazać jednego, który wyróżnia się na tle innych. Jest jednak kilka utworów, które wydają mi się istotne. Przyszły mi w tym momencie do głowy i mógłbym mieć je na singlach.

KLF – „Kylie Said To Jason”

Ostatnio spędziłem miesiąc, podróżując po Wietnamie, i niespodziewanie ten utwór stał się idealnym soundtrackiem do autobusów mknących przez wietnamską prowincję. Nie pytajcie, co jest takiego w Drummondzie naśladującym manierę wokalną Pet Shop Boys, kiczowatym solo saksofonu i rave’owo-romantycznym pianinku, że pasuje do hałd śmieci pokrytych bananowcami. Nie będę w stanie odpowiedzieć, ale zapewniam, że słuchałem na repeacie.

David Crosby – „What Are Their Names”

Kiedy zobaczyłem tę piosenkę na wallu znajomego, pomyślałem: „miłość do psychfolku miłością, ale Crosby to już akt desperacji”. Gruby błąd, bo cały album szybko wskoczył do mojej listy ulubionych płyt. Jedyną wadą tej piosenki jest to, że urywa się nagle, kiedy mogłaby trwać przynajmniej jeszcze 10 minut, z powtarzającymi się w nieskończoność niesamowitymi głosami. Harmonie wokalne są siłą całej tej płyty, a ten utwór jest chyba samym szczytem. To w jaki sposób narasta od pojedynczych dźwięków gitary, jest niesamowite. Wszystko jest dość proste – hippisowski tekst, który jakoś nadal jest w 100 procentach aktualny, partie gitary, jakby wyimprowizowane od niechcenia, ale pozbawione zbędnych dźwięków. Bardzo ładne.

La Düsseldorf – „Cha Cha 2000”

Z zaskoczeniem zauważyłem, że La Düsseldorf postrzegany jest jako zespół dla osób, które przedawkowały Neu! i szukają wszelkich pozostałości i substytutów. To zdecydowanie krzywdzące. Fakt, trzeba zaakceptować coś, co bym nazwał stadionowo-enerdowskim sznytem, realnie to chyba po prostu fakt, że lata siedemdziesiąte się kończą i wjechał punk z całym dobrodziejstwem inwentarza. „Cha Cha 2000” jest niesamowitym dwudziestominutowym bangerem. Jest tu jakiś optymizm i energia, które są dla mnie znakiem rozpoznawczym Klausa Dinggera, ale jest też smutek, rodzaj zawieszenia. Wrażenie potęguje to, że od roku 2000 minęło prawie tyle, o ile ten utwór wyprzedzał nowe milenium i nieco naiwny tekst wywołuje raczej przykre refleksje.

Robbie Basho – „A North American Raga”

Mógłbym wybrać inny utwór Basho, ale zawsze mi się podobał trochę new age’owy klimat „A North American Raga” – z tym prostym tekstem, który może wydawać się amerykańską cepelią, a jest w nim mimo wszystko coś niesamowitego, kiedy w jakby staroświecki, trochę patetyczny sposób śpiewa go Basho. Poza tym jest gitara, która już w pierwszych dwóch minutach prezentuje wszystko co najlepsze w stylu Robbie’ego – przejmujący konglomerat wschodnich rag, bluegrassu, bluesa. Miałem tu wrzucić jeszcze kilka innych piosenek z tego worka, od Jandka po Bobbie’ego Browna (nie tego od Whitney Huston), ale nie starczyło mi miejsca.

4 Mars – „Na Daadihi (Guide Us)”

Muzyka z Somalii jest niesamowitym miksem wpływów i słychać to w tym utworze, melodia jest dla mnie nieziemska. Ważny aspekt dołożył czas i technika, falujący dźwięk starej taśmy, lekko przesterowane wokale nadają całości nieuchwytną oniryczną aurę. Nie zmienia to jednak faktu, że sama piosenka jest świetna i niezwykle intrygująca, mogłaby powstać w jakimś alternatywnym świecie. Pomysły muzyki czwartego świata bledną przy niej, bo okazuje się, że muzyka szufladkowana, z kolonialną manierą, jako ta „trzeciego świata” jest tak oryginalna, barwna i nadal niezgłębiona, że może być czymś zakorzenionym w tradycji i jednocześnie wyprzedzać wszystko.

Pieter Nooten / Michael Brook – „Searching”

Do dziś nagrywając, chciałbym by to, co robię brzmiało jak ten utwór, wszystko tu jest totalnie minimalistyczne i cały ruch wywołują subtelne zmiany. Ksylofon, który wchodzi po pierwszej minucie, to jeden z moich ulubionych dźwięków ever.

Popol Vuh – „Aguirre I/II/III”

Obok Nootena i Brooka to kolejny utwór, po usłyszeniu którego stwierdziłem, że gdyby mi się udało coś takiego zrobić, mógłbym tak grać do końca. Zawsze zwracałem trochę większą uwagę na brzmienie instrumentów niż na to, co grają. Partie najlepiej jeśli są podporządkowane brzmieniu, a w „Aguirre” trochę tak właśnie jest. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz wysłuchałem całego albumu, byłem rozczarowany, skądinąd dobrym, kończącym płytę psychodeliczno-folkowym, długim „Vergegenwaertigung” – wolałbym, by to miejsce zajmowała kolejna część „Aguirre”.

Scott Walker – „Bolivia 95”

To muzycznie dość przystępny utwór jak na późnego Walkera, ale do dziś pamiętam, jakie zrobił na mnie wrażenie, kiedy pierwszy raz słuchałem całego Tilt. Niesamowity jest tekst pozornie tylko będący surrealistycznym bełkotem, ale też zestawienie brzmień i dynamiczna rozpiętość, która dla mnie jest znakiem rozpoznawczym Walkera i na Tilt osiągnęła chyba apogeum. Szemrzące w tle metaliczne chroboty sąsiadują z natarczywymi ścianami dźwięku organów.

Can – „Animal Waves”

Zwykle zainteresowanie Can kończy się gdzieś między Soon Over BabalumaUnlimited Edition, bo potem Can obniżył loty… No ale jako że jestem na etapie zaprzyjaźniania się z ich ostatnią płytą Rite Time, to polecę wam „Animal Waves”, bo to super kawałek. Swoją drogą, chętnie bym też wymienił „On The Beautiful Side of Romance” z Rite Time. Może robię się stary, a może nie mam czego słuchać, ale ostatnio sprawdzam wszelkie płyty, które zwykle są przekreślane jako schyłkowe. „Animal Waves” to trochę dla mnie nowe rozdanie, niby Can się kończy, ale słychać w tym nagraniu świeże zainteresowania Czukaya radioodbiornikami, no i nowe osoby w zespole, które w końcu go rozmontują, wpuszczają tu jeszcze trochę świeżego powietrza.

Ambitious Lovers – „Copy Me”

Musiałem wybrać coś z Greed, bo gdyby nie ta płyta, nie miałbym tytułu swojej ostatniej płyty. Zawsze byłem dużym fanem post-punku z latynoskimi naleciałościami, a Ambitious Lovers robią to absolutnie doskonale. Trochę jakby Arto Lindsay chciał ożenić DNA z Michaelem Jacksonem i sambą. Tyle, ile różnych patentów jest w tym utworze, nieraz nie ma na całych płytach. Zauważcie, jak dosyć słodki refren przechodzi w odjechane zwrotki, ile szalonych rzeczy dzieje się w tle, struktura piosenki tylko je maskuje. Wybrałem „Copy Me”, ale całe GreedEnvy to równe i doskonałe albumy.

Biting Tongues – „Compressor”

Nawet nie wiem, co mam o tym powiedzieć. Stwierdziłem, że warto wrzucić coś z Factory, bo zawsze jakoś Factory kojarzyło mi się z masą świetnych singli. Chciałem najpierw wybrać „Hallelujah” Happy Mondays, ale tak nie jestem do końca fanem Happy Mondays, a Bitting Tongues jest tak dziwne, że chyba bardziej pasuje i „Compressor” wyróżnia się nawet na ich płytach.

Marc Almond – „She Took My Soul in Istambul
(The Blue Mosque Mix)”

Nie słuchałem tego chyba kilkanaście lat i ostatnio wyciągnąłem płytę z tym utworem i stwierdziłem, że sprawdzę, czy jestem w stanie nadal słuchać Almonda. Okazało się, że ta piosenka – dokładnie w tej, dłuższej wersji – nadal robi na mnie niesamowite wrażenie. To, jak powoli się rozwija i narasta, to, jak jest kolorowa, trochę kiczowata, ale w tak uroczy sposób. Jest trochę jak stary przygodowy film z czasów, kiedy jeszcze nie miało się świadomości, że świat jest jednak bagnem.

%d bloggers like this: